Kochanego męża mego, a ojca rodziny, nie było przez niemal dwa tygodnie. Nie, że się wyprowadził, czy opuścił dom udając się na samotne wakacje, ale został wysłany przez firmę za zsyłkę na wschodnie wybrzeże.
Kiedy w końcu wrócił, jakoś nie planowaliśmy nigdzie pojechać w weekend, "bo przecież on taki zmęczony na pewno", a że śniegu się naoglądał na zimnym północnym wschodzie, to wcześniejszy pomysł z rodzinną wyprawą narciarską do Tahoe jakoś nie wydawał się kuszący. Ale już w niedzielę od rana mnie nosiło, i w końcu o 10 rzuciłam hasło, że może w końcu byśmy tak "go" zobaczyli z drugiej strony, bo nigdy nie mamy na to czasu.. Go, znaczy Most Golden Gate. Mieszkamy tu już dwa lata, a widziałam go z bliska może 4 razy, zawsze z tej samej (..) strony.
Chłop mój na szczęście otwarty i zwykle chętny na podróżnicze propozycje, i odpoczął już w sobotę, więc szybko zabraliśmy się do przygotowań. Lata doświadczeń sprawiły, że przygotowanie wałówki było dla mnie oczywistością, choć mąż często twierdzi inaczej (nie umiem rozgryźć, jak to możliwe że jeszcze się nie nauczył, że zawsze - ZAWSZE, mimo że "przecież dopiero jedliśmy śniadanie" - okazuje się potrzebna, i nigdy nie jest jej za dużo) (no dobrze, oprócz jabłek, jeśli zabieram ich dużo, i są w całości - one bowiem czasem wyjeżdżają z nami na kemping, i z nami z niego wracają, choć nie ogarniam, dlaczego). Tak więc lata doświadczeń sprawiły, że przygotowanie przekąsek było szybkie i proste. Zwykle bierzemy pokrojone owoce, suszone owoce, orzechy, kanapki z resztkami ze śniadania, do których pomiędzy produkty chętnie jedzone przez naszego synka staram się zawsze dodatkowo upchnąć sałatę czy szpinak (mały człowiek, gdy głodny, nie kwestionuje zawartości kanapki tak intensywnie i stanowczo, jak wtedy kiedy jesteśmy w zasięgu własnej kuchni i lodówki), czasami jakiś wzbogacony kolorkami makaron, jeśli został z dnia poprzedniego), czasem jakiś mały soczek na czarną godzinę, i tyle.
Wyruszyliśmy około 11. W drodze do San Francisco zachciało mi się doplanować coś do naszego celu, "skoro już jedziemy tak daleko" (dodam, że wcale nie jest daleko, jest w sam raz, a na plażę Baker's Beach którą to zamierzaliśmy odwiedzić, mamy niespełna godzinę), no a w każdym razie bywamy tam rzadko (rzadziej niż bym chciała). Mąż zasugerował że może dobrym pomysłem będą wzgórza Twin Peaks, a że nazwa z oczywistych względów mi się podoba (ach, ten emocjonujący serial Lyncha!), szybko sprawdziłam opisy i lokalizację, i decyzją zarządu uznaliśmy, że pomysł jest idealny. Jedynie Fi nie był zachwycony, bo biedak nastawił się na plażę (choć powtarzaliśmy mu, że plaża nie oznacza plażowania, i tym razem nie będziemy w galotach biegać po piasku i przeskakiwać przez fale, bo zimno jak czort) i przez całą drogę nieszczęśliwym głosem wyrażał wielki żal, że w drodze "na plażę" "musimy" się jeszcze gdzieś zatrzymać, i że w takim razie on z auta nie wysiądzie.
Wysiadł oczywiście, bo nie miał wyjścia. Jako nasze dziecię jedyne (a przynajmniej moje jedyne) podróże małe i duże ma wpisane w żywot, i najlepiej żeby je pokochał, bo inaczej będzie mu niełatwo, dopóki nie pójdzie na swoje. A wierzę, że pokocha, no bo jak można tego nie kochać, prawda?:) Zamiast wjechać na samą górę, zaparkowaliśmy na ulicy tak w połowie wzgórza. Krótka i nie trudna wspinaczka i robiące wrażenie widoki ze wzgórz na The City wynagrodziły mu ten smutek i rozżalenie, choć nadal próbował skrócić pobyt tamże do minimum. Polecam zaliczyć sobie główny punkt widokowy (można wrzucić pieniążek do jednej z lornetek), i udać się na dwa bardziej "dzikie" wzniesienia - to chyba one właśnie nazywane są Twin Peaks zresztą. My zaliczyliśmy pierwsze z nich, z których drugie w promieniach lutowego słońca przypominało mi klimaty Machu Picchu, ale oczywiście, gdyby nie nasze dziecko, weszlibyśmy z ciekawości i na drugie, które zresztą jest bardzo blisko. Bardzo fajnie sobie tak posiedzieć na trawie, wpatrując się z leżące u stóp wzgórza miasto. Wyobrażam sobie że jeszcze fajniej jest posiedzieć dłużej niż 5 minut, a jeszcze lepiej pewnie ze słuchawkami na uszach (chyba że nie ma tłumów ludzi). No ale skoro mamy nauczyć naszego smyka przyjemności z oglądania, poznawania, podróżowania, to musimy brać pod uwagę też jego dziecięce potrzeby, do których chyba nie należy jeszcze długie rozmyślanie i kontemplowanie horyzontu, ani bieganie bez końca pomiędzy kilkoma punktami w poszukiwaniu najlepszych ujęć tego samego miejsca:)
Kiedy w końcu dotarliśmy "na plażę", i zaliczaliśmy kolejne skałki, kamienie, małe wspinaczki z widokiem na Golden Gate, nasze dziecko dostało energetycznego kopa i z godziny na godzinę coraz szybciej biegało, szalało, pokonywało i z zapałem liczyło wszystkie napotkane po drodze schody (a było ich pewnie z pięćset, łącznie) i kolejne plaże, aż było nam wstyd że po pierwszej plaży byliśmy gotowi się poddać i zbierać się do powrotu, ze względu na niego. Cóż za miła niespodzianka. Ten człowiek naprawdę kocha plaże, wodę, piasek.
Kiedy w końcu wrócił, jakoś nie planowaliśmy nigdzie pojechać w weekend, "bo przecież on taki zmęczony na pewno", a że śniegu się naoglądał na zimnym północnym wschodzie, to wcześniejszy pomysł z rodzinną wyprawą narciarską do Tahoe jakoś nie wydawał się kuszący. Ale już w niedzielę od rana mnie nosiło, i w końcu o 10 rzuciłam hasło, że może w końcu byśmy tak "go" zobaczyli z drugiej strony, bo nigdy nie mamy na to czasu.. Go, znaczy Most Golden Gate. Mieszkamy tu już dwa lata, a widziałam go z bliska może 4 razy, zawsze z tej samej (..) strony.
Chłop mój na szczęście otwarty i zwykle chętny na podróżnicze propozycje, i odpoczął już w sobotę, więc szybko zabraliśmy się do przygotowań. Lata doświadczeń sprawiły, że przygotowanie wałówki było dla mnie oczywistością, choć mąż często twierdzi inaczej (nie umiem rozgryźć, jak to możliwe że jeszcze się nie nauczył, że zawsze - ZAWSZE, mimo że "przecież dopiero jedliśmy śniadanie" - okazuje się potrzebna, i nigdy nie jest jej za dużo) (no dobrze, oprócz jabłek, jeśli zabieram ich dużo, i są w całości - one bowiem czasem wyjeżdżają z nami na kemping, i z nami z niego wracają, choć nie ogarniam, dlaczego). Tak więc lata doświadczeń sprawiły, że przygotowanie przekąsek było szybkie i proste. Zwykle bierzemy pokrojone owoce, suszone owoce, orzechy, kanapki z resztkami ze śniadania, do których pomiędzy produkty chętnie jedzone przez naszego synka staram się zawsze dodatkowo upchnąć sałatę czy szpinak (mały człowiek, gdy głodny, nie kwestionuje zawartości kanapki tak intensywnie i stanowczo, jak wtedy kiedy jesteśmy w zasięgu własnej kuchni i lodówki), czasami jakiś wzbogacony kolorkami makaron, jeśli został z dnia poprzedniego), czasem jakiś mały soczek na czarną godzinę, i tyle.
Wyruszyliśmy około 11. W drodze do San Francisco zachciało mi się doplanować coś do naszego celu, "skoro już jedziemy tak daleko" (dodam, że wcale nie jest daleko, jest w sam raz, a na plażę Baker's Beach którą to zamierzaliśmy odwiedzić, mamy niespełna godzinę), no a w każdym razie bywamy tam rzadko (rzadziej niż bym chciała). Mąż zasugerował że może dobrym pomysłem będą wzgórza Twin Peaks, a że nazwa z oczywistych względów mi się podoba (ach, ten emocjonujący serial Lyncha!), szybko sprawdziłam opisy i lokalizację, i decyzją zarządu uznaliśmy, że pomysł jest idealny. Jedynie Fi nie był zachwycony, bo biedak nastawił się na plażę (choć powtarzaliśmy mu, że plaża nie oznacza plażowania, i tym razem nie będziemy w galotach biegać po piasku i przeskakiwać przez fale, bo zimno jak czort) i przez całą drogę nieszczęśliwym głosem wyrażał wielki żal, że w drodze "na plażę" "musimy" się jeszcze gdzieś zatrzymać, i że w takim razie on z auta nie wysiądzie.
Wysiadł oczywiście, bo nie miał wyjścia. Jako nasze dziecię jedyne (a przynajmniej moje jedyne) podróże małe i duże ma wpisane w żywot, i najlepiej żeby je pokochał, bo inaczej będzie mu niełatwo, dopóki nie pójdzie na swoje. A wierzę, że pokocha, no bo jak można tego nie kochać, prawda?:) Zamiast wjechać na samą górę, zaparkowaliśmy na ulicy tak w połowie wzgórza. Krótka i nie trudna wspinaczka i robiące wrażenie widoki ze wzgórz na The City wynagrodziły mu ten smutek i rozżalenie, choć nadal próbował skrócić pobyt tamże do minimum. Polecam zaliczyć sobie główny punkt widokowy (można wrzucić pieniążek do jednej z lornetek), i udać się na dwa bardziej "dzikie" wzniesienia - to chyba one właśnie nazywane są Twin Peaks zresztą. My zaliczyliśmy pierwsze z nich, z których drugie w promieniach lutowego słońca przypominało mi klimaty Machu Picchu, ale oczywiście, gdyby nie nasze dziecko, weszlibyśmy z ciekawości i na drugie, które zresztą jest bardzo blisko. Bardzo fajnie sobie tak posiedzieć na trawie, wpatrując się z leżące u stóp wzgórza miasto. Wyobrażam sobie że jeszcze fajniej jest posiedzieć dłużej niż 5 minut, a jeszcze lepiej pewnie ze słuchawkami na uszach (chyba że nie ma tłumów ludzi). No ale skoro mamy nauczyć naszego smyka przyjemności z oglądania, poznawania, podróżowania, to musimy brać pod uwagę też jego dziecięce potrzeby, do których chyba nie należy jeszcze długie rozmyślanie i kontemplowanie horyzontu, ani bieganie bez końca pomiędzy kilkoma punktami w poszukiwaniu najlepszych ujęć tego samego miejsca:)
Kiedy w końcu dotarliśmy "na plażę", i zaliczaliśmy kolejne skałki, kamienie, małe wspinaczki z widokiem na Golden Gate, nasze dziecko dostało energetycznego kopa i z godziny na godzinę coraz szybciej biegało, szalało, pokonywało i z zapałem liczyło wszystkie napotkane po drodze schody (a było ich pewnie z pięćset, łącznie) i kolejne plaże, aż było nam wstyd że po pierwszej plaży byliśmy gotowi się poddać i zbierać się do powrotu, ze względu na niego. Cóż za miła niespodzianka. Ten człowiek naprawdę kocha plaże, wodę, piasek.
Widoki były przednie! Choć oczywiście marzyłoby mi się podejście jeszcze bliżej czerwonego mostu, i swobodne niczym nie ograniczone oddanie się sesji zdjęciowej, choćby takie, jak to czynili inni liczni fotografowie spotkani w różnych punktach naszej wyprawy, którzy stali spokojnie przy rozstawionych statywach, by podziwiać imponujący most w promieniach zachodzącego słońca, i doskonalić umiejętności fotografowania o zmierzchu, kiedy most zaczynają oświetlać nieliczne reflektory i światło Księżyca.
Będę musiała poczekać jeszcze kilka lat, aż Fi będzie mi chciał spokojnie i z zainteresowaniem towarzyszyć w takich chwilach. Ciekawe tylko, gdzie wtedy będziemy..

Będę musiała poczekać jeszcze kilka lat, aż Fi będzie mi chciał spokojnie i z zainteresowaniem towarzyszyć w takich chwilach. Ciekawe tylko, gdzie wtedy będziemy..

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz