Takie życie! Takie życie, jakie nam ostatnio zafundowała rzeczywistość, oznacza dużą zmianę - nawet (?) dla mnie: dziewczyny, która odkąd kiedyś, pod koniec ciąży zrobiła sobie pauzę od pracy, wyjechała z Polski, i do dziś TYMCZASOWO nie pracuje, a więc "siedzi w domu" kilka lat
, nie zaś dopiero od wprowadzenia zalecenia zwanego "stay at home". Spytacie może, jakim to (bezczelnym) sposobem w związku z powyższym czuję, że moje życie jest dużo inne niż było, zanim usadzono nas w domu? I co to dla mnie za różnica? A no, już tłumaczę :
Pierwsze dwa lata spędziliśmy w Budapeszcie - byłam wtedy na macierzyńskim (przez - o szczęśliwa matko-Polko! - cały rok), oraz później na urlopie wychowawczym, potem wybrałam wszystkie zaległe urlopy, i tak "zleciały" mi pierwsze dwa lata opieki nad naszym maluchem.
Następnie okazało się, że wyjeżdżamy do Indii, na kolejne dwa lata. Wzięłam więc urlop bezpłatny. W Indiach pracować nie mogłam, ze względów formalno-wizowych. Ale dziecię miało ledwie 2 latka, więc nadal byłam nim bardzo zajęta. I nim, i układaniem nam życia w nowym, egzotycznym kraju.
Po Indiach przyszedł czas na zmianę o 180 stopni - czas na Stany. Tutaj po jakimś czasie dorobiłam się w końcu pozwolenia na pracę, niestety na razie nie dorobiłam się pracy.. Owszem, jakiś czas temu w ramach wolontariatu podjęłam się współpracy dla obiecującego stowarzyszenia Polek, które ma za cel pomoc i wsparcie dla polskich aktywnych zawodowo kobiet tutaj, w Dolinie Krzemowej - ale ta moja współpraca w dobie koronawirusa nie jest tak prężna, jak sobie to wyobrażałam.
Moje życie codzienne tutaj w Stanach krąży wokół rodziny, szkoły, zakupów, sprzątania, gotowania, bloga, wynajmu i rozliczeń naszych małych mieszkanek w Polsce, samorozwoju i w jego ramach różnych szkoleń online, podcastów, oraz SZUKANIA pracy .. Staram się nie zwariować, i w związku z tym już bardzo chcę wrócić na bezkresne zawodowe stepy - uaktualniłam swoje konto na popularnym portalu dla profesjonalistów, bez którego tutaj nie ma co mówić o szukaniu pracy, i wszystkim wkoło opowiadam o swoich chęciach powrotu do "ludzi" i zawodowej aktywności. Oczywiście w międzyczasie nadal robię to, co mogę i co powinnam, ale to wszystko robię w odosobnieniu, sama decyduję, co i kiedy zrobię, a kiedy potrzebuję odpocząć, lub .. powalczyć choćby z bólem głowy. A co, stać mnie było nawet na taki luksus!
I co? Co dzieje się właśnie teraz, kiedy podjęłam męską decyzję i właśnie wysłałam kosztowny wniosek o przedłużenie pozwolenia na pracę? kiedy odpisałam pierwszy raz tutaj na ofertę pracy? kiedy chcemy wykorzystać nasze ostatnie pół roku tutaj na polepszenie angielskiego u syna, wykształcenie w nim pewności siebie, zamiłowania do nauki? i na czerpanie całymi garściami z różnic kulturowych, oraz oczywiście intensywne (na ile pozwala praca) zwiedzanie i oglądanie świata..?
Otóż właśnie teraz wpada tu (na Ziemię) ten paskudny wirus, przez który władze każą wszystkim siedzieć w domu, rodzicom zamienić się w nauczycieli (co wielu z nich łączyć musi z pracą zdalną), a małym biznesom pomagają tylko na tyle na ile mogą, w efekcie czego wiele z nich nie utrzyma się przy życiu.. Wpada, i nie wiadomo kiedy wszystko zacznie wracać do normalności. Bo to, co jest, bardzo się od normalności różni..
Pierwsze dwa lata spędziliśmy w Budapeszcie - byłam wtedy na macierzyńskim (przez - o szczęśliwa matko-Polko! - cały rok), oraz później na urlopie wychowawczym, potem wybrałam wszystkie zaległe urlopy, i tak "zleciały" mi pierwsze dwa lata opieki nad naszym maluchem.
Następnie okazało się, że wyjeżdżamy do Indii, na kolejne dwa lata. Wzięłam więc urlop bezpłatny. W Indiach pracować nie mogłam, ze względów formalno-wizowych. Ale dziecię miało ledwie 2 latka, więc nadal byłam nim bardzo zajęta. I nim, i układaniem nam życia w nowym, egzotycznym kraju.
Po Indiach przyszedł czas na zmianę o 180 stopni - czas na Stany. Tutaj po jakimś czasie dorobiłam się w końcu pozwolenia na pracę, niestety na razie nie dorobiłam się pracy.. Owszem, jakiś czas temu w ramach wolontariatu podjęłam się współpracy dla obiecującego stowarzyszenia Polek, które ma za cel pomoc i wsparcie dla polskich aktywnych zawodowo kobiet tutaj, w Dolinie Krzemowej - ale ta moja współpraca w dobie koronawirusa nie jest tak prężna, jak sobie to wyobrażałam.
Moje życie codzienne tutaj w Stanach krąży wokół rodziny, szkoły, zakupów, sprzątania, gotowania, bloga, wynajmu i rozliczeń naszych małych mieszkanek w Polsce, samorozwoju i w jego ramach różnych szkoleń online, podcastów, oraz SZUKANIA pracy .. Staram się nie zwariować, i w związku z tym już bardzo chcę wrócić na bezkresne zawodowe stepy - uaktualniłam swoje konto na popularnym portalu dla profesjonalistów, bez którego tutaj nie ma co mówić o szukaniu pracy, i wszystkim wkoło opowiadam o swoich chęciach powrotu do "ludzi" i zawodowej aktywności. Oczywiście w międzyczasie nadal robię to, co mogę i co powinnam, ale to wszystko robię w odosobnieniu, sama decyduję, co i kiedy zrobię, a kiedy potrzebuję odpocząć, lub .. powalczyć choćby z bólem głowy. A co, stać mnie było nawet na taki luksus!
I co? Co dzieje się właśnie teraz, kiedy podjęłam męską decyzję i właśnie wysłałam kosztowny wniosek o przedłużenie pozwolenia na pracę? kiedy odpisałam pierwszy raz tutaj na ofertę pracy? kiedy chcemy wykorzystać nasze ostatnie pół roku tutaj na polepszenie angielskiego u syna, wykształcenie w nim pewności siebie, zamiłowania do nauki? i na czerpanie całymi garściami z różnic kulturowych, oraz oczywiście intensywne (na ile pozwala praca) zwiedzanie i oglądanie świata..?
Otóż właśnie teraz wpada tu (na Ziemię) ten paskudny wirus, przez który władze każą wszystkim siedzieć w domu, rodzicom zamienić się w nauczycieli (co wielu z nich łączyć musi z pracą zdalną), a małym biznesom pomagają tylko na tyle na ile mogą, w efekcie czego wiele z nich nie utrzyma się przy życiu.. Wpada, i nie wiadomo kiedy wszystko zacznie wracać do normalności. Bo to, co jest, bardzo się od normalności różni..
Wracając do mnie, mam teraz dziecko w domu 24h na dobę (o 8-9 godzin dziennie więcej niż zwykle). Jeszcze niedawno mogło się w szkole uczyć fajnych rzeczy w ulubionym towarzystwie, szlifować angielski, szaleć na przerwach na szkolnym placu zabaw a potem w ukochanym (bo bez obowiązków) Day Care, i wpadało do domu dopiero około 16-17:00, żeby opowiedzieć półgębkiem o dniu, coś przekąsić, obejrzeć jakąś bajkę, pobawić się z mamą, pójść na rower lub pograć w piłkę, popróbować lekcji tenisa czy karate, a potem to była już kolacja, kąpiel, książka i zasłużony odpoczynek.. W tym czasie ja miałam czas na pracę, naukę, rozwój, szukanie pracy, na bloga, na zakupy, gotowanie, planowanie czy to podróży, czy życia. A czasem nawet na chwilę odpoczynku. Miałam.
Wierzcie mi, nawet dla dziecka 8-9 godzin dziennie więcej w domu - to bardzo dużo. Ten długi czas pozbawiony jest kolegów, pozbawiony jest jakichkolwiek innych twarzy niż ta mamy, czy taty..
To olbrzymia zmiana, nie tylko dla mamy, ale też dla dziecka!
Naprawdę bardzo, ale to bardzo liczyłam na to, że w tym czasie, który nam tu jeszcze pozostał, Fi zdąży wyrobić się w angielskim, czego nikt mu już nie zabierze.. Dwa dni temu oficjalnie ogłoszono, że do szkoły w tym roku już nie wracamy..
Naprawdę bardzo, ale to bardzo liczyłam na to, że w tym czasie, który nam tu jeszcze pozostał, Fi zdąży wyrobić się w angielskim, czego nikt mu już nie zabierze.. Dwa dni temu oficjalnie ogłoszono, że do szkoły w tym roku już nie wracamy..
W towarzystwie tylko i wyłącznie kochanych rodziców mój syn niestety nie ma szans doskonalić angielskiego, bo mimo że posługujemy się nim w naszych codziennych dorosłych rozmowach, jesteśmy dalecy od doskonałości, a nasze akcenty są .. pożal się borze szumiący. Przykre to, ale prawdziwe.
Pani w sobotę rozwiozła dzieciom ich materiały szkolne, zeszyty ćwiczeń, słuchawki, jakieś drobne zabaweczki w prezencie..
W tygodniu roboczym nasz dzieciak ma około 45 minut lekcji z amerykańskiej szkoły publicznej, plus w soboty tyle samo po polsku. W tym czasie każde dziecko owszem, słucha mniej lub bardziej, jednak okazji do wypowiedzi ma jedną lub dwie, zależy czy Pani zauważy na ekranie komputera, czy iPada, że dziecko chciałoby coś powiedzieć.. Młody zaczął przy tym już narzekać, że nie lubi TAKIEJ szkoły. Że to nudne, że zawsze to samo..
No i bądź tu mądra.
Kilka dni temu, żeby to wszystko jakoś ogarnąć i ustrukturyzować, żeby mi dziecko na głowę nie wlazło, przygotowałam krótki plan zajęć na cały dzień, który co prawda 2 dni później zaginął w akcji, ale zapamiętałam z niego to i owo, i voila! oto jego niedoskonała modyfikacja. Być może komuś z was pomoże jakoś ogarnąć rzeczywistość - bo co jak co, ale wierzcie mi - plan na piśmie naprawdę może pomóc.
I nam, żeby jakoś pilnować czasu, i dziecku, żeby mogło na własne oczy czasem na niego spojrzeć i przekonać się, że po godzinie zabawy naprawdę jest już pora na naukę, jedzenie, "gotowanie" lub cokolwiek innego - i zarzucić marudzenie.
Kilka dni temu, żeby to wszystko jakoś ogarnąć i ustrukturyzować, żeby mi dziecko na głowę nie wlazło, przygotowałam krótki plan zajęć na cały dzień, który co prawda 2 dni później zaginął w akcji, ale zapamiętałam z niego to i owo, i voila! oto jego niedoskonała modyfikacja. Być może komuś z was pomoże jakoś ogarnąć rzeczywistość - bo co jak co, ale wierzcie mi - plan na piśmie naprawdę może pomóc.
I nam, żeby jakoś pilnować czasu, i dziecku, żeby mogło na własne oczy czasem na niego spojrzeć i przekonać się, że po godzinie zabawy naprawdę jest już pora na naukę, jedzenie, "gotowanie" lub cokolwiek innego - i zarzucić marudzenie.
Więc tak z grubsza:
8:00 budzimy się, ogarniamy śniadanie, sprzątamy po jedzeniu,
9:00 młody ogląda bajkę, a mama w założeniu ćwiczy i bierze prysznic.
9:45 ubieramy się, ścielimy łóżka, sprzątamy pokoje.
10:30 trochę zabawy, przygotowania do lekcji on-line, i sama lekcja, oraz snack.
12:00 już południe, więc zabieramy się do przygotowania lunchu. Jeśli zdążymy, to zanim zjemy, bawimy się trochę.
13:00 po obiedzie dziecko bierze się do książki polskiej (a ja w dużej części muszę być aktywnie obok), następnie siada do komputera (niestety), by podziałać nad "reading" lub "math". Mogłabym wtedy zająć się blogiem, gdyby nie bolesny fakt, że dziecko korzysta z mojego komputera, więc siłą rzeczy ja z niego NIE korzystam. Zajmuję się więc tym, czym akurat muszę czy powinnam.
15:00 wychodzimy na spacer, czy hulajnogę. Wracamy i zabieramy się za robienie podwieczorku (od dziś z zamiarem połączenia tego z "nauką gotowania").
16:30 powinien wrócić tata, kiedy wraca, razem zaliczamy przekąskę i chłopaki (docelowo) wychodzą na dwór - docelowo na godzinę. Czasami też wychodzę z nimi. Ale jeśli ponad czas wspólny rodzinny przełożę swoje osobiste potrzeby, to - uwaga - mam upragniony ME-TIME, czyli "czas dla siebie". Jest on w praktyce zazwyczaj przerywany ciągłymi pytaniami "mamusia, a gdzie jest (psikawka, piłka, rękawiczki, wpisać można cokolwiek..)?". Mogę tego uniknąć wychodząc na samotną przebieżkę, lub bardzo szybki marsz - jednak tak szczerze wtedy już chce mi się tego dużo mniej, niż chce mi się tego rano, kiedy dla odmiany nie mogę sobie na to pozwolić.. Swoją drogą, to ciekawe, czemu tak to się układa😇😵
18:30 wtedy w naszym teoretycznym planie mamy mniej lub bardziej wspólne przygotowanie kolacji, w międzyczasie jakiś film edukacyjny dla dziecka, i szamanko. Po którym już czas na kąpiel (zabawa w trakcie nalewania wody do wanny..), książkę i spanie.
Plan, który załączam poniżej, nie jest jeszcze doskonały, ale został zapisany na lodówce, więc się liczy. Ha!
Jak w nim aż za dobrze widać, czasu dla siebie - takiego owocującego w tworzenie czegokolwiek, lub w jakiś inny konkret, który dałby mi poczucie spełnienia - mam bardzo mało, a "bardzo" często graniczy z "wcale". Ale przynajmniej dzień jest jako tako ogarnięty. Mam przy tym bolesne poczucie, że dziecko nie uczy się tyle, ile uczyłoby się w szkole. Pomimo, że to dopiero zerówka (ale przejmuję się tym jednak trochę bardziej, niż przejmowałabym się "zwykłą zerówką", bo jest to nasza niemal ostatnia klasa w Stanach..). A do tego, nic nie wynagrodzi mu spotkań z przyjaciółmi, i szaleństw z nimi na placu zabaw. Serce mi pęka, kiedy o tym myślę.
Także to naprawdę niełatwy czas.. Ale nie mamy wyjścia.
15:00 wychodzimy na spacer, czy hulajnogę. Wracamy i zabieramy się za robienie podwieczorku (od dziś z zamiarem połączenia tego z "nauką gotowania").
16:30 powinien wrócić tata, kiedy wraca, razem zaliczamy przekąskę i chłopaki (docelowo) wychodzą na dwór - docelowo na godzinę. Czasami też wychodzę z nimi. Ale jeśli ponad czas wspólny rodzinny przełożę swoje osobiste potrzeby, to - uwaga - mam upragniony ME-TIME, czyli "czas dla siebie". Jest on w praktyce zazwyczaj przerywany ciągłymi pytaniami "mamusia, a gdzie jest (psikawka, piłka, rękawiczki, wpisać można cokolwiek..)?". Mogę tego uniknąć wychodząc na samotną przebieżkę, lub bardzo szybki marsz - jednak tak szczerze wtedy już chce mi się tego dużo mniej, niż chce mi się tego rano, kiedy dla odmiany nie mogę sobie na to pozwolić.. Swoją drogą, to ciekawe, czemu tak to się układa😇😵
18:30 wtedy w naszym teoretycznym planie mamy mniej lub bardziej wspólne przygotowanie kolacji, w międzyczasie jakiś film edukacyjny dla dziecka, i szamanko. Po którym już czas na kąpiel (zabawa w trakcie nalewania wody do wanny..), książkę i spanie.
Plan, który załączam poniżej, nie jest jeszcze doskonały, ale został zapisany na lodówce, więc się liczy. Ha!
Jak w nim aż za dobrze widać, czasu dla siebie - takiego owocującego w tworzenie czegokolwiek, lub w jakiś inny konkret, który dałby mi poczucie spełnienia - mam bardzo mało, a "bardzo" często graniczy z "wcale". Ale przynajmniej dzień jest jako tako ogarnięty. Mam przy tym bolesne poczucie, że dziecko nie uczy się tyle, ile uczyłoby się w szkole. Pomimo, że to dopiero zerówka (ale przejmuję się tym jednak trochę bardziej, niż przejmowałabym się "zwykłą zerówką", bo jest to nasza niemal ostatnia klasa w Stanach..). A do tego, nic nie wynagrodzi mu spotkań z przyjaciółmi, i szaleństw z nimi na placu zabaw. Serce mi pęka, kiedy o tym myślę.
Także to naprawdę niełatwy czas.. Ale nie mamy wyjścia.
Możemy tylko skupić się na bezpieczeństwie rodziny, jak najlepszej profilaktyce (pilnowaniu zasad higieny, dbaniu o wzmacnianie odporności poprzez odpowiednią dietę czy dodatkowe witaminy), pilnowaniu, żeby jakoś wyżyć się sportowo i nie zgnuśnieć, no i by robić choćby niezbędne tylko lekcje.. A resztę musimy zaakceptować. I w miarę możliwości starać się dodać kolorytu do szarej rzeczywistości (spróbować się czegoś wspólnie nauczyć; może gotowania? może gry na pianinie..?). Postarać się wykorzystać wspólny czas, który był nam tak nagle i niespodziewanie dany "w prezencie", a którego w normalnym świecie przecież zawsze mamy za mało.
I o tym warto sobie przypominać w każdym trudniejszym momencie, kiedy najchętniej wyszlibyśmy z domu i zatrzasnęli za sobą drzwi..
Czas mija, nie wróci, a nasze dziecko już nigdy nie będzie takie małe jak dziś (cokolwiek oznacza w waszym przypadku słowo "małe"). I mimo, że teraz nasze życie jest można powiedzieć zupełnie odmienne od naszych wyobrażeń o nim, i od naszych planów na ten czas, postarajmy się nie rozpamiętywać, i nie żałować, że "nie wyszło", ale nauczyć się doceniać ten dany nam wspólny czas. 💚💛💜 Tak, tego często trzeba się dopiero nauczyć, ale czuję że warto.
Czego i wam i nam życzę.


Brak komentarzy:
Prześlij komentarz