sobota, 2 listopada 2019

TRICK OR TREAT - Halloweenowa przygoda nr 3


Obudziłam się ..wcześniej niż zwykle, wstałam z łóżka, włączyłam radio w telefonie, i dokonałam ostatnich poprawek w kostiumie Fi. Ja sama pozostałam nieprzebrana, bo jechałam go tylko odwieźć do szkoły, jak zwykle - rowerem. Planowałam wrócić na 10:20 na paradę, odpowiednio odmieniona. 
Mamy w domu fajny kostium sprzed 2 lat, wciąż dobry dla Fi, a do tego chyba każdy chłopak chciałby być piratem, zwłaszcza z Karaibów - prawda? Ale nie Fi! Ona już 1.5 miesiąca wcześniej miał jasną wizję postaci, którą chciał być w dniu Halloween. I nie są to (rzekłabym - na szczęście) tzw.characters ze znanych filmów czy disnejowych bajek. Są to tradycyjne, kochane, słodkie zwierzaki, takie jak biedronka (w roku ubiegłym, wykonana z połyskującej dłuuugiej czerwonej bluzki, poduszki, czarnej peruki, różków, i doklejanych kropek i takich też skrzydełek) czy zajączko-króliczek (w tym roku, i tak też go wszyscy zgodnie nazywali tego dnia - "bunny rabbit", co trochę mi pomogło, bo ja sama nie wiedziałam, czy me dziecko jest zającem, czy królikiem właściwie). Fi uparł się na kostium zająca, i na szczęście przez wiele dni nie zmieniał zdania, więc poszukiwania materiału na kostium zaczęłam już 2-3 tygodnie przed Halloween. Udało mi się znaleźć puchaty biały szlafrok z futrzanym kapturem, więc bingo. Kostium ogarnęłam własnoręcznie, i muszę przyznać że jak na ręczną robotę wyszło mi całkiem spoko, a kosztowało trochę fun'u i 3 dolce, poza niezwykle cennymi roboczogodzinami matki, oczywiście.

No to teraz może o tym, jak wygląda ten wyczekiwany przez wszystkie dzieci dzień. Wszystkie dzieciaki przychodzą do szkoły już przebrane, i jedynymi ograniczeniami ze strony szkoły jest to, by kostiumy nie były przerażająco-straszne, i aby były wygodne tak, by można było w nich siedzieć przy stolikach. Potem, od późnego ranka dla zerówki, i co kilkadziesiąt minut dla kolejnych starszych klas, odbywa się parada kostiumów, zakończona - przynajmniej w przypadku zerówki - występami w głównej sali szkolnej.  Jako że tu przydałoby się, by obecni byli też rodzicie (w końcu dla kogoś ta parada jest organizowana), oblekłam się więc szybko w jednoczęściową piżamę w kratę, z odpinaną częścią tylnią w razie W, na głowie wznieciłam szybko burzę blond loków a la znana polska restauratorka, wdziałam kapcie (które niektórzy noszą tu na co dzień, a ja, no cóż, w Halloween), do ręki chwyciłam poduszkę śpiocha (bo nigdy nie wiadomo, ostatnio jakaś przemęczona jestem) i podążyłam do szkoły. Występów się nie spodziewałam, były więc miłym zaskoczeniem - maluchy odśpiewały chyba z 7 piosenek! Cudnie. Po występach dzieci wróciły do klasy, a rodzice tam, gdzie poniosą ich obowiązki. Mnie poniosły do kuchni, i ciasteczek o wdzięcznej nazwie "paluchy wiedźmy", które planowałam upitrasić.
Dziecię odebrałam już z "domu opieki" około 16.  Około 18 wyszliśmy z domu wszyscy w trójkę: Mąmari na hiszpański, a my na Treat or Tick-ing z przyjaciółmi Fi, z którymi byliśmy umówieni w nowym dla nas miejscu, po drugiej stronie Ygnacio. Na początku byłam ciut rozczarowana, bo domy nie wyglądały jakoś na szałowo przystrojone, ale kiedy zakałapućkaliśmy się w boczne uliczki, okazało się, że było warto dać dzielni szansę. Kilka domów naprawdę się postarało, przebrały się ekstrawagancko i porządnie straszyły. Po godzinie dołączył do nas Mąmari, przebrany za "Cereal killera" - czyli seryjnego zabójcę płatków śniadaniowych. Dzieciaki biegały jak opętane od domku do domku, były zachwycone, chyba głównie tym, że miały siebie. Fi z rodzicami nawet nie chciał rozmawiać, krążył tylko jak w amoku, nie zwracając na nas specjalnej uwagi, i uspokoił się troszkę dopiero, kiedy znajomi poszli do domu, a my zostaliśmy w trójkę, by pokazać tacie najstraszniejsze i najlepsiejsze domki.
Był domek do którego okna dobijało się od wewnątrz stado zombie, wydając przerażające odgłosy, a jego właścicielem był przygarbiony ktoś w puchatej masce straszliwego zająca o okropnych oczach. Był też taki, do którego przechodziło się obok wiszącego nietoperza, kościotrupów, a za rogiem czaił się dziwny człowiek (?) w białej masce o pustych, ale jednak niepokojąco ludzkich oczach, który wymachiwał wielkim nożem, a dźwięki rozchodzące się na ganku przyprawiały o gęsią skórkę. Większość obdarowujących była przemiła, i hojna. Ludzie otwierając drzwi do swych domów, chwalili kostiumy dzieciaków, i rozmawiali z nimi, za to dzieciaki były mało rozmowne i skupione na cuksach tak, że zwykle nie mówiły nawet "thank you", tak więc na chyba każdym z nagranych filmików słychać mój jęczący głos upominający dziatwę o słowo podziękowania.
Były też domki, które otworzyły garaże, i częstowały przekąskami, winem, piwem, czy napojami bezalkoholowymi. Skorzystaliśmy z jednego takiego "stoiska", a właściciel był miły i wydawał się naprawdę szczęśliwy, że do niego zawitaliśmy, a w drodze powrotnej zaproponował nam nawet dolewkę, zamieniając kilka słów i zachęcając do ogrzania się przy kociołku z ogniskiem.
Był też jeden mega-dom. Ubrany w temat "Alicji w Krainie Czarów". Ubrany był i dom (z olbrzymią dbałością o szczegóły) i goście - spotkaliśmy kilku króli, królowe, króliki, karty, i wiele innych postaci, których nie dostrzegłam, bo za bardzo przyglądałam się wszystkiemu. Było tam cudnie, a właściciele-artyści podobno co roku organizują Halloween z innym motywem przewodnim. Jak babcię kocham, czapki z głów, długo zbierałam szczękę.
Na drugi dzień przebraliśmy zebrane cuksy, odrzucając te, które stanowiły sam nieciekawy kolorowy cukier, albo były nie do ugryzienia dla dziecka (a i nierzadko dla dorosłego), resztę schowaliśmy do dynieczki, i schowaliśmy kostiumy do pudła w garażu.
Fajny ten Halloween jednak.
  


Nasz osobisty domek udekorowany na Trick or treating, wraz z właścicielem, który chwilę później rozdawał maskotkom cuksy


                                 

 
 



Domek Alicji z Krainy Czarów przyciągał przechodniów jak magnes





Miły pan częstujący smakołykami DOROSŁYCH:)
Cukierasy w domku Alicji






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz