niedziela, 17 lipca 2016

Laba, laba, i po labie.. Witajcie Indie! Już jestem.

Polska.. fotki niemoje (choć jakże 'moje')
A więc 5 tygodni przebimbałam w Polsce, kraju truskawek sezonowych, botwinki oraz małosolnych ogórków. Czas wrócić. Jest 22:05 a ja właśnie dostałam Czas.
M. zasnął przed TV odpowiadając  mi chwilę wcześniej na jakąś moją zaczepkę : "teraz to ja przede wszystkim chcę dokończyć film". Tak powiedział - a potem zasnął. A ja nie pomogłam mu się obudzić, w rewanżu jakby. 
Tak więc mogę iść spać (przydałoby się, oj) a mogę też coś naskrobać. Poskrobmy więc!

To było 5 tygodni prawdziwej laby! 
Laby od bycia wożoną przez kierowcę, który na mą prośbę czy me pytanie o jakąś rzecz, czasami coś mi obiecuje załatwić czy znaleźć, a potem często zapomina (no chyba, że ma po prostu swoje zdanie, np. takie, że to bez sensu przecież;)). 
Laby od bycia zależną od tego, kiedy on może przyjechać, a kiedy musi odjechać po "sir'a" (choć to wcale nie gwarantuje godziny, o której zobaczę męża mego, to byłoby zbyt łatwe). 
Laby od stawiania czoła wciąż temu samemu jedzeniu, które dziecko dostaje w żłobku, a w którym nie ma ani ryb, ani jajek, ani mięsiwa. 
Laby od nieustannego poszukiwania ułatwiających życie drobiazgów - u nas dostępnych na każdym rogu, w osiedlowym sklepie lub jednym z wszechobecnych na wyciągnięcie ręki marketów, a w Naszym Nowym Tymczasowym Miejscu zapadniętych pod samiuśką ziemię. 
Laby od powstrzymywania się od przyrządzania i spożywania tego, na co by się miało prawdziwą ochotę (a raczej odzwyczajania się od tego - bo jeśli czegoś NIE MA, to nie ma się od czego "powstrzymywać", raczej trza z pewnym bólem o tym zapomnieć). 
Laby od bycia samej z naszym maluchem całymi dniami aż do wieczora. 
Laby od niegadania z nikim DOROSŁYM, najlepiej w ojczystym języku, o sprawach ważkich i na sercu leżących. 
Laby od tęsknoty za niezrealizowanymi marzeniami o kinie, zwłaszcza studyjnym (och jaki to relaks, to realizowanie nierealizowanych od dawna marzeń o kinie!).. 
Laby od hałaśliwej zatłoczonej do granic możliwości ulicy, brudnej plaży, bezpańskich psów (które w naszej okolicy są jednakowoż dla nas całkiem sympatyczne, bo je sobie wychowaliśmy dokarmianiem i naszą sympatią), od braku parków, ścieżek rowerowych i placów zabaw, od braku świeżej (świeżej, na Śląsku? a niech tam! świeżej.) bryzy pozwalającej normalnie oddychać i nosić fajne ubrania, w których dobrze się czujemy.. 
No i od męża kochanego "laby".. No cóż, coś za coś.

To było 5 tygodni oglądania chmur i chmurek podczas spacerów w przyjemnej letniej czilałtowo- zefirkowej bryzie.. Polskiej, a przez chwilkę nawet węgierskiej - bo porwałam się na to, by odwiedzić koleżanki moje w Budapeszcie, zostawiając dziecko na 2 noce i 3,5 dnia u dziadziusia. Jego pierwszy raz bez rodziców! Dał radę.

Ach Zagłębie, jakie cudne.. Pobiegane, z tatą własnym, nad Przemszą

W drodze na przezabawną nocą Rysiankę, z własną siostrą 

Rysiankowe widoki na ..przyszłość?

                                           

Ach, Budapeszt, w moim sercu

Lavendula, ty budapesztańska lodziarnio niepospolita, mmm

Zdążyłam nawet sprintem przez Budapeszt!

Budapeszt, droga do Bazyliki



Wróciłam więc parę dni temu do mojej "złotej klatki". Obserwuję z pewnym żalem, że Fi nie okazuje tatusiowi swemu, jak bardzo za nim tęsknił (choć on nigdy za nikim nie tęskni, tak przynajmniej wynika z moich z nim rozmów), i nie chce się z nim bawić sam na sam. 
Sam na sam nie, ale w moim towarzystwie - a i owszem. Choć nie zawsze, przyznaję, bo i wtedy zdarza się mu tatusia odgonić, przegonić i pogonić na drzewo. A że tatuś jak to tatuś (wybaczcie panowie, nie mogę generalizować..ale..), cierpliwości ma dużo mniej niż mamusia (i chyba o dużo za mało), to bywa i tak że wszystko, cały "fun", jest na mej głowie, a tatuś ma szansę sobie ZNÓW odpocząć. Lucky guy! 
No dobra, z tym "znów" przesadzam może, w końcu małżonek mój tyra za dwoje obecnie (pomijam tu codzienne tyranie stricte domowe, które ze względu na izolację oraz powtarzalność miliona czynności jest chyba mimo wszystko trudniejsze niż tyranie w pracy z bandą tak odmienną od nas samych, więc choć frustrującą, to jednak ciekawą).

A tymczasem, Młodemu będzie trudniej tu, niż było przez ostatnie tygodnie.. No bo przecież tam padało hasło "do babci" i się jechało, przy okazji na galaretki, żelki, ciasteczka, placuszki, i na "dawaj mi tą pupę!". Padało hasło "do parku" i w parku było się 7 minut później, zaliczając przy okazji przyjazny i o-wifi'owany plac zabaw. Padało hasło "dziadzia, prosię" i podawało się dziadzi, po raz 9-ty tego dnia, telefon leżący dotąd spokojnie na stole. Padało hasło "na du bemben" i szło się połoić na perkusji do piwnicy, do pewnego stopnia zważając jednak na biednych ale przez lata wyuczonych głośnej muzyki sąsiadów. 
A tu, no cóż, póki co tylko mama i mama, a nie daj Boże do tego tata, czy ostatnio goszcząca u nas "Lela". I - chwała Bogu za to - basen, popołudniami, gdy słońce pozwala znaleźć tam odrobinę cienia.

Dziś niedziela, jutro czas odnowić przysięgi przedszkolne (żłobkowe raczej), nie wiem jednak czy zabrać go na stare śmieci, czy może dorzucić (wór) kasy i popchnąć go jednak do innego przedszkola, które jakiś czas temu wydawało mi się 2x droższe, no i trzeba było za pół roku z góry za nie zapłacić - chodzisz człeku, czy nie chodzisz.. ale przynajmniej tam się CHYBA "coś" działo, no i był plac zabaw na gorącym "zewnętrzu".. Po polskich doświadczeniach nie chciałabym, żeby się cofał będąc w miejscu, w którym mało się dzieje, i gdzie dzieciaczki są głównie mniejsze od niego (młodsze znaczy, bo hinduskie dzieci generalnie są mniejsze, ale nie ma to wcale przełożenia na wiek).. 
Także tego. Nie wiem jeszcze, co zrobić, a ten upał dodatkowo mnie osłabia. Ale coś wymyślę, jakem ja! Witajcie Indie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz