poniedziałek, 2 kwietnia 2018

HALF MOON BAY - odpalamy rowery! Wiosna idzie!

Mieszkamy w tej "słonecznej Kalifornii", a ja spędzam czas głównie pomiędzy domem, sklepami z marchewką, sklepami typu "wszystko po dolara" a tymi z używanymi sprzętami.. Te ostatnie lubię odkąd pamiętam, a tutaj to niemal raj na ziemi (prawie), bo są w nich nie tylko ubrania, ale i (a może przede wszystkim) WSZYSTKO inne. No, ale o tym może innym razem, dziś chcę się bowiem skupić na ostatnim weekendzie, zanim odejdzie w zapomnienie.
Były Święta Wielkanocne. A właściwie nadal są, toć to dziś Lany Poniedziałek! Choć mąż mój w pracy (ale jak wróci, to nie ujdzie mu to na sucho!). Piątek za to miał wolny, więc musiałam coś wymyślić, by zobaczyć coś innego niż co najwyżej ten sam sklep po raz n-ty. Poczuć tę Kalifornię troszeczkę.
Do tego zaczyna  być naprawdę ciepło.
Stanęło na Half Moon Bay, miejscu stosunkowo niedaleko stąd - już bardzo brakowało mi plaży, zwłaszcza, że jesteśmy właśnie tu - gdzie od plaż się teoretycznie roić powinno (czyż to nie w Kalifornii kręcono słynny (?) Słoneczny Patrol?!).
Poczytałam o Half Moon Bay poprzedniej nocy, odpuszczając tak mi potrzebny sen, żeby czegoś nie przegapić, kiedy już będziemy na miejscu. W efekcie mojego nocnego czytania, zabraliśmy rowery. Jechaliśmy niemal 1,5 godziny, pod koniec w sporych korkach, bo dróżka dość wąska, a dwukierunkowa. Na miejscu poszukaliśmy takiego miejsca przy ulicy, przy którym można było parkować za friko (a roiło się od płatnych) i zadowoleni, że mamy rowery i jesteśmy wolni niemal jak ptaki, pojechaliśmy w kierunku plaży. Dziecko nasze jak zobaczyło piach, zrobiło się nagle bardzo "głodne", więc od razu zrobiliśmy pierwszy przystanek na plaży połączony z piknikiem. Było sympatycznie, czysto i przestrzennie. A woda czysta i ..tak zimna, że kąpiele nie wchodziły w grę niestety. Owszem, nogi (obie, ale po cichu liczyłam, że wszystkie sześć) trzeba było zamoczyć. Pierwszy kontakt synka z wodami Pacyfiku był chyba dość bolesny, bo kiedy dogoniła nas fala, krzyczał na pół plaży, że zimno i autentycznie się rozpłakał. Potem było lepiej. Ruszyliśmy wzdłuż malowniczego klifu, ciągnącego się kilometrami na południe. Mijaliśmy czaple, ukwiecone nadbrzeżne (a raczej nad-urwiskowe) połacie, pochylone nad urwistymi brzegami drzewa o korzeniach większych niż one same, i kilka innych osób, spacerujących głównie z psami (na smyczy, a jakże) lub z lornetkami.
Po drodze sprowadziliśmy rowery (i dziecko) w dół wąwozu i tak trafiliśmy na inną część plaży, dużo bardziej malowniczą niż pierwsza. Tam mieliśmy pobyć kwardansik, a skończyło się na jakiejś godzinie, wliczając moj i Młodego spacer do skał, w poszukiwaniu muszli, kamieni i krabów.
Nie, nie spotkała nas tam żadna niezapomniana przygoda, poza psem który bawiąc się z innym kurduplowatym psiakiem na plaży, wlazł był na me niczego nieświadome dziecko, powodując wielki płacz zaskoczonego i przestraszonego Fi. Było ładnie, spokojnie, malowniczo i tak jakoś wakacyjnie.. Szkoda wielka, że nie mamy tutaj blisko żadnej plaży, gdzie można byłoby uciec w każdej chwili od nas z miasteczka, nie zamieniając tego w większą wyprawę niż ta do sklepu po jajka (jak to bywało w Chennai'u..).
Sobota upłynęła nam na święceniu jajek i tego, co udało mi się znaleźć w sklepach i lodówce, a co nadawało się do "koszyczka".  Niektóre kosze, jakie zobaczyłam w kościele, miały iście amerykańskie rozmiary, a wypełnione były różnymi słodkimi frykasami i jedzeniem (ach kabanosy...!!!) w ilościach, jakich my na całe śniadanie nie zjadamy..
Ponieważ rano polskiej tradycji stało się zadość, po południu ruszyliśmy świętować po amerykańsku, czyli "egg hunt" - polowanie na jaja. W polskim towarzystwie. Było bardzo miło, tylko jak zwykle mam wrażenie, że nie miałam czasu z nikim naprawdę pogadać. Za to dzieciaki miały ubaw, a jajek w trawie było rozłożonych blisko 50 kilogramów (ale to wersja męża mego kochanego, który również twierdzi, że dziecko nam kaszle od 6 miesięcy, a przecież on boroczek ledwie miesiąc się krztusi. Stawiam więc, że jaj było góra 10 kilo).
W niedzielę wzięliśmy rowery z przyczepką, piłkę, frisbie, koce i owoce, i ruszyliśmy na ..plac zabaw. I nie my jedni, bo na miejsce w cieniu nie było szans. Wokół placu zabaw pojawiły się liczne parasole, namioty, grille, muzyka, facet z wózkiem z lodami, i tłumy, tłumy ludzi.
Po południu odwiedziliśmy przyjaciela Fi, który nim dotarliśmy rowerami na miejsce.. zasnął. Pogadaliśmy więc sobie z dorosłymi, podczas gdy niezrażony śpiącym przyjacielem Fi dorwał jakąś nigdy niewidzianą zabawkę i przebawił się nią grzecznie całą godzinę z hakiem.
I oto mamy poniedziałek, a za dwa tygodnie i dwa dni będziemy tu mieli rodzinkę. A wraz z nią, naszego pierwszego poważnego road tripa. Jupi!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz