A więc Indie - małe podsumowanie. Choć nie jest to żaden konkretny moment, bo to ani półmetek (już), ani (jeszcze) nie koniec tego rozdziału naszej przygody. Tak tam więc, kilka wstępnych spostrzeżeń, nazwijmy je : "Za, a nawet przeciw".
- wyluzowanie i zrelaksowanie towarzystwa.. Na ulicy nie raz jeden z drugim zajedzie ci drogę, stanie na środku i czeka Bóg (a raczej Siva, na ten przykład) wie na co, a oni nic. No wierzcie lub nie, ale ja przez półtora roku nie widziałam żadnego Hindusa, który by wyglądał, jakby zza kierownicy podnosił głos czy rzucał obelgami, choć powody są tu na każdym kroku i z każdej (dosłownie) strony. Nikt nawet środkowego palca nie pokazuje! Także poza ulicą, wygląda na to że za każdym razem, kiedy my czujemy, że "tego już za wiele", i "jak tak można traktować klienta / szefa / sąsiada etc.", oni (jeśli będziemy mieli czelność zwrócić im w ogóle uwagę) zupełnie się tym nie przejmują. Jakby się zupełnie nic nie stało, serio serio.
- uśmiechy i bardzo chętne pozowanie do zdjęć. Bo kiedy wyskakuję znikąd tej czy innej osobie przed nosem z aparatem foto i zapytaniem "do you mind if I take a photo of you?" oni zawsze, zawsze uśmiechają się jeszcze promienniej, lub przynajmniej lekko prostują w gotowości, i bez protestów wytrzymują tych kilka moich bardziej lub mniej nieudolnych w efekcie kliknięć. Bardzo przychylny fotografom świat, a ludzie piękni i chętni do bycia uwiecznianymi - choć przecież teoretycznie może się w tym czaić zagrożenie, bo tyle się mówi o bezpieczeństwie w sieci.. Na szczęście dla mnie, w Indiach o tym się nie myśli. A te uśmiechy..! Raj dla fotografa.
- jedzenie! pyszne, a najlepsze kiedy jedzone palcami (trzeba jednak uważać, którą dłonią, bo jedna służy tutaj jedynie wiadomo do czego, a je się tylko i wyłącznie tą drugą, tą pierwszą w tym czasie trzymając pod stołem) (może po to, by się przez przypadek nie pomylić?) . Chlebki wypiekane na blasze nad żywym ogniem : dosy, chapatti, garlic naam.. Mięsiwa i ryby w sosach: fish curry, butter chicken, i milion innych których nazw nawet nie pamiętam.. Sosy wegetariańskie.. Daal.. Curd (rodzaj gęstego kefiru, czy też jogurtu naturalnego, podawany do wszystkich potraw dla złagodzenia ostrości i odbudowania flory bakteryjnej oraz walki z wszędobylskim okropnym upałem). Choć nie "bywamy" zbyt często w restauracjach i barach, to wiemy już, że baardzo będzie nam brakowało tego jedzenia. Paru rzeczy się już naumiałam, ale jednak co oryginalne lokalne, to się wie.
- dostępność owoców i warzyw dla nas egzotycznych - kocham ten mój warzywniak, Pazhamudir, choć jabłka mają kiepskie (ale któreż nie są kiepskie w porównaniu do Polski - królowej jabłek, haha). Mango takie, śmakie, z sokiem cieknącym po palcach i pestkami wysysanymi do ostatniego włókna. Bananiki malutkie przesłodkie. Kokosowa woda prosto z orzecha. Dżakfruty, granaty, ananasy, i różne dziwne kolorowe "niewiadomoco", których czasem próbujemy, z różnym skutkiem.. Pyszne pomidory!
- kolorowe i piękne stroje na ulicach - nie potrzeba święta, karnawału, czy specjalnej okazji. Wychodzisz na ulicę po masło, i dostajesz oczopląsu. Hinduska, skądkolwiek nie pochodzi, prawie zawsze ma na sobie mniej lub bardziej (zwykle bardziej) kolorowe, mniej lub bardziej strojne sari. Dziewczyny czy kobiety w dżinsach uświadczyłam dosłownie raz, i to chyba na północy, w Indiach, i był to dla mnie szok - od razu wyłapałam ją z tłumu, choć u nas w Polsce nawet bym jej nie zauważyła. Inna rzecz, że tutejsze kobiety są bardzo ładne, a często nawet piękne. Miło obserwuje mi się tu ludzi (zdecydowanie jednak zwłaszcza kobiety!). Lubię te tłumy na ulicach handlowych (może dlatego, że bywam tam rzadko) i egzotykę ulic.
- "prasowalnie" uliczne - o taaak, jeden z lepszych wynalazków tutaj. Odkąd je odkryliśmy, mój ukochany mąż (bo przecież nie ja, ha ha..) przestał spędzać na prasowaniu weekendowe przedpołudnia, wyprane ubrania nasz drogi kierowca zabiera do prasowalni, całość wraca do nas za 1-2 dni "zrobiona" a płacimy za to grosze. Coś pięknego. Zważywszy że nie przepadam za prasowaniem, i kiedy byłam panną, robiłam to tylko wtedy kiedy potrzebowałam, 5 minut rano i zrobione - mój mąż zaś zbiera wszystko na tak zwaną kupę i robi raz w tygodniu, a że jest dokładny to zajmuje mu to parę godzin co najmniej.. Uliczne prasowalnie to nie jest taki sam standard prasowania jak jego, powiedzmy sobie, ale JEST! Niektórych najcenniejszych ubrań nie oddajemy do prasowania, bo słyszałam że coś mogłoby nie wrócić, lub wrócić lekko przypieczone (bo prasowacze używają zwykle żelazek z duszą, czyli takich na węgiel, a tych nie da się precyzyjnie wyregulować pod własne potrzeby), ale takich krótko mówiąc nie mamy wiele, i nie nosimy na co dzień, więc ewentualne wyprasowanie ich to właśnie 5 minut! Tak więc NIE dla przeprasowanych weekendów!
Mnie się tu nie podoba :
- wyluzowanie "towarzystwa" i brak poczucia odpowiedzialności! tak tak, było w pozytywach ale jest też w negatywach. Totalny spływ po kaczce. Nierzadko nie przyjdzie im tu w ogóle do głowy, by pisnąć magiczne słowo "przepraszam", po prostu przechodzą nad naszymi uwagami, swoim brakiem kompetencji lub niepojawieniem się gdzieś (pomimo umowy) do porządku dziennego, jakby ich zupełnie nie słyszeli. Najwyżej powiedzą coś w stylu "budzik mi nie zadzwonił/nastawiłem go na pół godziny później przez pomyłkę".
A w domyśle : dlatego pani mąż, ma'am, wybierając się o świcie na maraton, wykupiwszy dzień wcześniej wcale nie takie tanie uczestnictwo, musiał o 4 nad ranem przez pół godziny BEZ SKUTKU czekać na mnie przy głównej drodze, dzwoniąc do mnie (ale spałem), by następnie wrócić do domu i próbować zasnąć, po to by, kiedy już zasnął, wybudziła go jego własna żona, szarpiąc za ramię o 6 rano i głośno szepcząc: "kochanie wstawaj, przecież dzisiaj masz bieg!!!" .
Albo też pan od internetu: "wyjechałem ostatnio do rodziny". W domyśle: dlatego nie odpisywałem na smsy w sprawie nie działającego netu, nie odbierałem też waszych telefonów przez - bagatela - ostatnie 4 tygodnie..
- nasze uzależnienie od kierowcy (niestety konieczne)! ta bolączka właściwie dotyka 99% ekspatów, którzy tu mieszkają. Nie jest to w sumie coś, co nie podoba mi się W INDIACH, ale w życiu Europejki (i nie tylko) mieszkającej tu w ramach kontraktu męża. Nie chodzi o życie tutaj podczas wakacji - bo wakacje to inna broszka, i wtedy przecież wszystko dobrze "smakuje"! Na co dzień jednak to straszna mordęga - i wbrew pozorom nic fajnego. Spójrzmy tylko na historię z wczoraj, o której już wyżej wspomniałam. Mianowicie, kiedy to chłop mój kochany, napalony straszliwie na poranne zorganizowane bieganie po ulicach Chennai, tak, że niestraszna była mu pobudka o 3:15 w nocy, wrócił do domu godzinę później nie z medalem za ukończenie, ale z tzw.kwitkiem - ponieważ nasz pan kierowca po prostu się nie stawił, "bo spał". A to tylko jedna z wielu sytuacji. Nie wspominam już o takich drobiazgach, kiedy to czasami se człowiek przypomni o brakujących jajkach zupełnie nie w porę, za to w czasie kiedy o kierowcy pod domem nie mamy co marzyć. Wtedy teoretycznie, żeby zdążyć z jajkami przed naszym śniadaniem, ten biedny kierowiec musiałby bardzo szybko wstać z łóżka, naciągnąć gacie i dotrzeć do nas w kwadrans (=nie możliwe), by zawieźć nas do sklepu, wrócić, i albo spędzić pod domem kilka godzin do umówionego na kilka godzin później wyjazdu gdzieś po coś (bo wszystko tu trzeba planować z wyprzedzeniem), albo wracać już całkiem do siebie, jeśli nic nie planowaliśmy na później.. Jednak co, gdyby chciało się jednak gdzieś nagle wyskoczyć..? znów po niego dzwonić..? z poczuciem winy, choć nie powinno się go mieć, bo tutaj tak to już jest (no ale jak go nie mieć)..? czy raczej pogodzić się z myślą, że TO NIE JEST KRAJ DLA SPONTANICZNYCH DECYZJI, i czekać na oddelegowanie?
- brak dostępu do edukacji dla wszystkich. To bardzo smutne. Ja już nawet nie mówię o szkole, choć to nie mniej mnie smuci. Co roku pod wodami jeziorek i stawów wiejskich, a także w oceanie, giną setki nieumiejących pływać dzieci, które mimo, że pływać zupełnie nie umieją, wody się nie boją, i "wypływają" na środek zbiornika, czy szaleją wśród silnych morskich fal, by już nigdy nie powrócić.. Fakt, u nas w Polsce też dochodzi do takich sytuacji, jednak w Indiach to chleb powszedni i w każdym lokalnym dzienniku roi się od takich opisów.. Tak jakby tych biednych dzieci (choć nie tylko dzieci, bo często i dorosłym się zdarza!) nikt nie nauczył.. nie tyle pływać, bo ja rozumiem, że ludzie w Indiach, szczególnie żyjący na wsi, mają inne priorytety, i często brakuje im możliwości - ale że nie wolno wchodzić do jeziora, jeśli się nie umie pływać..
Lub ta pani.. Mąż mi za (znów) gazetami doniósł, że pewna pani na jednej wsi zwabiła do domu 2-letnią córkę sąsiadów. Swoje dzieci zajęła zabawą, a tą małą po prostu ..zabiła, bo dziewczynka (jak większość tutejszych dziewczynek) cała obwieszona była srebrną biżuterią: bransolety na nogach, kolczyki.., no i one się sąsiadce spodobały, a i pewnie zapewniłyby im zapasy jedzenia na kilka miesięcy.. Tak więc zabiła.. Po czym spakowała ciało do worka i wyniosła, nie wiadomo gdzie.. A policji opowiedziała o tym jej córka, która widziała małą wchodzącą do ich domu z matką, a potem matkę wychodzącą z domu z workiem..
Jakżesz ta biedna, niemądra kobita mogła pomyśleć, że nie zostanie złapana, i że ujdzie jej to na sucho? Czy to brak edukacji..? ..
- śmieci na ulicach, wszechobecne - mam wrażenie, że Hindusi nie mają zdolności do myślenia szerszego, perspektywnicznego.. do wyobrażenia sobie przyszłych skutków swoich działań. Wyrzucają wszystko, wszędzie, jak leci.. Na uliczce (a raczej dróżce) którą dojeżdża się z ECR do naszego osiedla stoją 3 olbrzymie kubły na śmieci. Takie zbiorcze, dla kilku osiedli. Nie wiem, jak często przyjeżdża po nie śmieciarka, ale wokół WIECZNIE walają się torby i worki pełne śmieci. Takie worki i torby to raj dla okolicznych bezdomnych psów, które rozgrzebują je wybierając dla siebie pożywienie. W efekcie żeby dojść do śmietników trzeba lewitować, by nie wejść w rozkładające się resztki śmieci. Widziałam kiedyś panią, jedną z tych które pracują na osiedlu jako "maids", która szła co prawda z workiem śmieci w kierunku tego kosza, ale jakoś ..nie doszła. Po prostu wyrzuciła worek bezpośrednio na ulicę, choć kosze wcale nie były przepełnione! Pani nawet nie pofatygowała się, by choćby to sprawdzić. I pewna jestem, że czyni tak nie ona jedna. Śmieci jest pełno, plastikowe torby i cuchnące resztki ciągną się ulicami, chodnikami, i poza tym, że wyglądają i śmierdzą okropnie, rozkładając się w palącym słońcu i wilgoci, do tego stanowią zagrożenie dla zwierząt - zjadają je krowy, a jeśli takie reklamówki wpływają sobie razem z rzeką do oceanu - również zjadają je ryby.. Straszne to, niezrozumiałe, i boli, że tego się nie zmieni tak, ot, tłumacząc i pokazując, jak może być miło i fajnie..
Ach, Indie nieodgadnione! kochać was i jednocześnie nienawidzić przez to, że czasami tak bardzo się was nie rozumie. Dlatego właśnie, i pomimo tego - dobrze jest móc was dotknąć!




Brak komentarzy:
Prześlij komentarz