piątek, 20 maja 2016

Zakupy w Indiach - cz.2: ŚWIAT PIĘKNYCH SARI


Dzisiaj obudziłam się z bólem głowy, ale takim nietypowym, jakby bolała mnie kulka znajdująca się po prawej stronie pod kopułą, gdzieś na środku. Miałam wieeelką ochotę zostać w domu, i pospać, pospać i jeszcze raz pospać.. Byłam (i jestem, bo to nadal dziś) mega zmęczona, do tego bolały mnie nogi. Tak, wiem, ale zachęcam by czytać dalej, bo na tym koniec narzekania - a za momencik kolejna opowieść o zakupach w Indiach!

Mimo kiepskiego samopoczucia uznałam, że zbliża się dzień wyjazdu do Polski, i czas się sprężyć i dorwać gdzieś te cudne narzuty, obrusy czy cokolwiek powinno się dorwać jadąc z Indii do Europy. Pojechałam na zakupy, do sklepu, który poleciła mi babeczka w sklepie, gdzie je (te "obrusy-czy-cokolwiek-to-jest" wcześniej kupowałam, i gdzie ostatnio ich ni widu ni słychu.

Sklep nazywa się Saravana Stores, ma 7 pięter i kiedy tam weszłam, kopara mi opadła. Całe piętro sari, rzędów chyba z 10 albo i więcej, a ciągną się przez chyba 50 metrów. Wszystkie kolory tęczy, każdy rodzaj materiału, w bardzo różnych przedziałach cenowych.. Powierzchnia nieskończona. Wybór NIEWYOBRAŻALNY. 
Ludzie spędzają tam całe dnie, by wybrać sari na ślub, czy szalwar kamiz (tak to się nazywa w Pakistanie - wiem z książki :) - nie mam pewności, jak w Indiach). Przyjeżdżają całymi rodzinami i przebierają, przymierzają, a tego są tysiące..! Oczopląsu można dostać. 
Zaczęłam robić zdjęcia wszystkiemu, co wpadło mi w oko, aż w pewnym momencie poziom baterii spadł z 30% na 13 i musiałam odpuścić, bo musiałam przecież tym samym telefonem ściągnąć tam jakoś naszego kierowcę. A to był dopiero parter...!!..
Doszłam, a częściowo chyba nawet dobiegłam, do piętra szóstego, pomijając chyba dwa lub trzy po drodze, znalazłam nawet cały rząd z całymi tonami...spinek do włosów.. Cały jeden rząd poświęcony.. gumkom, też do włosów... 
Przy czym jak wyszłam zza winkla gumek i spojrzałam w prawo, trafiłam o dziwo dział ..warzywno-owocowy, na który niestety nie miałam już ani chwili.

Kupiłam sobie indyjską (chyba raczej cygańską) zwariowaną kolorową kieckę, aluminiowy dzbanek do kawo-herbaty (ciekawe czemu mój mąż nazywa mnie od wczoraj królową aluminium.. muszę to sobie przemyśleć, i być może coś przedsięwziąć..), bransoletki na nogi (sztuczne oczywiście, srebrnych dotąd nie widziałam), i paczuszkę bindi z "diamencikami". Jednak sfinalizowanie zakupów... i wyjście ze sklepu, to cały bardzo dłuuugi proces. 

Najpierw bowiem oddajesz im koszyk z zakupami, a oni sprawdzają, coś tam ciekawego wypatrzyła w milionie wszystkiego, przeliczają Twoje zakupy, następnie przekazując go dalej komuś, kto nabija wartości na kasę.. Płacisz jeszcze bardziej obok, ale po zapłaceniu komuś, i spakowaniu przez jeszcze kogoś innego nie nie, nie dostajesz swoich cudeniek, bo torba przekazywana jest do kolejnej osoby, która bierze rachunek i sprawdza wszystko jeszcze raz, stawiając obok każdej pozycji "ptaszki".. 

Czekałam i czekałam, i ilekroć wyciągałam rękę, by odebrać swoje dobroci, ktoś mnie znów i znów uprzedzał. W końcu przestałam czekać, po prostu zabrałam swoje zakupy i po kolejnym etapie trochę już podkurzona .. wyszłam ze sklepu! Naprawdę! Jakieś 2 tygodnie później! 

No wierzcie mi, ja już naprawdę nic nie rozumiem.. Za to chyba zaczynam rozumieć, że jest to jakiś sposób na bezrobocie!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz