![]() |
| Tirupati Temple, zdjęcie z internetu |
A więc (nie zaczyna się zdania od "a więc"!) od jakiegoś czasu chyba nie przepadam za spontanicznymi zrywami wycieczkowymi, czy to wakacje, czy weekend (ale nadal uwielbiam nieplanowane wyjścia na plażę, na ulicę (szaleństwo!), na basen (choćby po to, by sprawdzić, czy znów jest czysty), na zakupy (nie ma to jak wypad po ziemniaki.. ok, dość żartów, tu mam na myśli raczej zakupy w wydaniu europejskim:)), na koncert /w normalnym kraju, czy na piwo /też w normalnym.. ). Tutaj jednak rozwala mnie system. Wolę wiedzieć z wyprzedzeniem, że zapowiada się nam nocny pociąg, dzienny samolot, że trzeba zabrać plecak, albo można walizkę, że przynajmniej pierwszy nocleg mamy zabukowany, i ogólnie - że za 2 miesiące, czy 4, czy miesiąc, na pewno (o ile się oczywiście nic nie WYDARZY) pojedziemy na WAKACJE, tam i tam (i ta-dam).
A ostatnimi laty każdy wypad organizujemy na ostatnią chwilę. Dosłownie. Tak też było w weekend ostatni - przedłużony Dniem Niepodległości 15 sierpnia. Pierwotnie mieliśmy korzystając z jednego dodatkowego dnia wolnego jechać po prostu na rzeczone WAKACJE. I przedłużyć je sobie tak, żeby być na miejscu jeszcze (a nie już w samolocie/pociągu) w naszą Pierwszą Rocznicę (ślubu, nie pożycia oczywiście :)).
Na dwa tygodnie przed nie zapadła jeszcze decyzja dokąd jedziemy - bo tutaj to nie jest takie proste. Chciałoby się TYLE zobaczyć, ale trzeba mieć na uwadze klimat - w każdym nieco odleglejszym miejscu Indii pogoda i sezon jest w danym momencie roku może być o niebo inny.
Mamy kilka pomysłów na to, co chcielibyśmy zobaczyć, zaliczyć - ale niestety sierpień nie jest najlepszym miesiącem na ich oglądanie. Internety piszą, że powinniśmy jechać w październiku (i chyba tak jeździ większość "ekspatów", tym bardziej że jest też wtedy tydzień wolnego od szkoły). No ale jak tu czekać do października!
Mieliśmy piękny plan, by wyjeżdżać w różne miejsca co miesiąc na kilka dni (a dokładniej: na weekend), a póki co nic z tego nie wychodzi. Trza się wziąć! czekanie do października raczej nie pomoże nam w realizacji owego pięknego planu.
Tak więc znów w ostatniej chwili wybraliśmy miejsce i zabukowaliśmy nocny pociąg (świetne przeżycie z dzieckiem, podróż nie męczy, w nocy się śpi, a budzi się już w nowym miejscu - zostaje tylko dostać się "jakoś" do guest house'u / hotelu, czy co tam się trafi).
Z tym, że w Indiach często przy bukowaniu biletów kolejowych trafia się na tzw.waiting list, a to, czy się ostatecznie pojedzie - okazuje się na ..3,5-4h przed odjazdem pociągu. A że na dworzec jedziemy jakieś 1,5 godziny, to potwierdzenie o miejscach dostajemy na 2 godziny przed wyjazdem z domu. Tak więc dzień spędzamy pakując walizki i doczytując na szybko w internetach co warto zobaczyć, oraz rezerwując w ciemno noclegi. Po czym okazuje się, że chociaż pod koniec mieliśmy już miejsce 1 i 2 na liście, to nic z tego nie wychodzi i pozostaje nam albo plecak rozpakować i pożegnać się z nadziejami i planami na odwiedzenie czegokolwiek fajnego i przeżycie małej przygódki, albo.. szukać czegoś innego na łapu capu.
Tak też było tym razem, i późnym wieczorem poinformowaliśmy naszego biednego kierowcę, że rano wyjeżdżamy i wracamy pojutrze. A on z nami.
Pojechaliśmy do miejsca, które M. wyhaczył gdzieś na internecie nie tak dawno temu, i o którym coś od kogoś słyszał. Tirupati, Świątynia Balaji. Jedyne 130 (?) km od nas. A więc samochodem w lokalnych warunkach to teoretycznie jakieś ..3-4 godziny drogi.
Pojechaliśmy do miejsca, które M. wyhaczył gdzieś na internecie nie tak dawno temu, i o którym coś od kogoś słyszał. Tirupati, Świątynia Balaji. Jedyne 130 (?) km od nas. A więc samochodem w lokalnych warunkach to teoretycznie jakieś ..3-4 godziny drogi.
Przyznaję ze skrzywioną twarzą, że podróżowanie po Indiach samochodem mnie rozwala. Zwłaszcza z małym dzieckiem na pokładzie. Nie jest to żadna frajda na dłuższą metę, myślę, że 2 godziny szybko by minęły i byłyby do zaakceptowania, ale powrót wyglądał tak, że były to 3 godziny.. które zmieniły się w 4... plus godzinny zjazd ze świątyni... Cóż, dobicie do portu po 21 po 5 godzinach w samochodzie, i wcześniejszych 4-5 godzinach poświęconych na Świątynię dało nam nieźle w kość..
Za to sama Świątynia zrobiła na mnie wrażenie (a z biegiem czasu coraz mniej rzeczy / miejsc robi na mnie wrażenie, niestety). Takich tłumów to ja nawet na Odjazdach nie widziałam! ("Odjazdy" to coroczne jesienne duże rockowe koncerty w katowickim Spodku - już ich nie ma, zeżarł je ząb czasu, więc ten przypis autora to tak "dla młodzieży", która nie miała tej przyjemności, którą ja miałam co roku w latach mej świetności ;)).
Kiedy po paru godzinach spędzonych na odstaniu w kolejce swojego, plus wypełnieniu odpowiednich formularzy, dokonaniu opłat i uzyskaniu zezwoleń wchodziliśmy na teren świątyni (czyli póki co do jednego z długich korytarzy prowadzących labiryntami do głównej atrakcji) zostaliśmy porwani przez biegnący tłum skandujący coś w rodzaju "Godiva! Godiva!..".
Kiedy po paru godzinach spędzonych na odstaniu w kolejce swojego, plus wypełnieniu odpowiednich formularzy, dokonaniu opłat i uzyskaniu zezwoleń wchodziliśmy na teren świątyni (czyli póki co do jednego z długich korytarzy prowadzących labiryntami do głównej atrakcji) zostaliśmy porwani przez biegnący tłum skandujący coś w rodzaju "Godiva! Godiva!..".
Mając Fi w nosidełku starałam się unikać głównego nurtu i przemykać jakoś przy ścianie, co jednak nie zawsze się udawało.
W końcu tłum zwolnił i przystanął, przyblokowany przez tych, którzy dotarli tam (czyli nigdzie konkretnie, a po prostu do pewnego punktu labiryntu) wcześniej. Od tego momentu tłum przemieszczał się wolniej, ale jednak mimo, że po prostu NIE DAŁO SIĘ WCISNĄĆ TAM SZPILKI, setki ludzi chóralnie wykrzykujących swoje "Godiva! Godiva!.." napierały tak, jakby chciały stratować poprzedników i jak najwcześniej ujrzeć oblicze Vishnu (bo to chyba Vishnu był.. o rany, ale ze mnie ignorantka..).
W końcu minęliśmy piękne, olbrzymie drzwi i dotarliśmy na placyk, gdzie posuwając się z tłumem wiernych, okrążyliśmy jeden z budynków (zgodnie z ruchem wskazówek zegara, oczywiście) i zmierzyliśmy do wnętrza świątyni, gdzie przemieszczaliśmy się w ludzkim labiryncie ograniczonym poręczami, popędzani przez wszechobecnych naganiaczy (chyba raczej poganiaczy), którzy stali nieco wyżej, wszędzie wkoło, i czasami wręcz popychali tych co bardziej ociągających się (a raczej
po prostu chcących zdążyć cokolwiek zobaczyć), tak by nikt nawet na chwilę się nie zatrzymał. Atmosfera od momentu, kiedy minęliśmy drzwi, zrobiła się jeszcze bardziej ekstatyczna, a ludzie składali wzniesione nad głowami ręce jak do modlitwy i wykrzykiwali bez ustanku "Godiva". Samo spojrzenie w oczy Vishnu - gdyby nie atmosfera wokół - nie zrobiła na mnie jakiegoś szczególnego wrażenia. Był to niewielki, chyba błyszczący, posąg, ukryty w sporej odległości od tłumów, na końcu ciemnego korytarza. Więcej nie zdążyłam zaobserwować, pchnięta przez tłum, pchnięty z kolei przez poganiaczy. O, a tu jego zdjęcie autorstwa Wujka Google :
![]() |
| Tirupati Temple, widzenie z Vishnu, zdjęcie z internetu |
W końcu minęliśmy piękne, olbrzymie drzwi i dotarliśmy na placyk, gdzie posuwając się z tłumem wiernych, okrążyliśmy jeden z budynków (zgodnie z ruchem wskazówek zegara, oczywiście) i zmierzyliśmy do wnętrza świątyni, gdzie przemieszczaliśmy się w ludzkim labiryncie ograniczonym poręczami, popędzani przez wszechobecnych naganiaczy (chyba raczej poganiaczy), którzy stali nieco wyżej, wszędzie wkoło, i czasami wręcz popychali tych co bardziej ociągających się (a raczej
po prostu chcących zdążyć cokolwiek zobaczyć), tak by nikt nawet na chwilę się nie zatrzymał. Atmosfera od momentu, kiedy minęliśmy drzwi, zrobiła się jeszcze bardziej ekstatyczna, a ludzie składali wzniesione nad głowami ręce jak do modlitwy i wykrzykiwali bez ustanku "Godiva". Samo spojrzenie w oczy Vishnu - gdyby nie atmosfera wokół - nie zrobiła na mnie jakiegoś szczególnego wrażenia. Był to niewielki, chyba błyszczący, posąg, ukryty w sporej odległości od tłumów, na końcu ciemnego korytarza. Więcej nie zdążyłam zaobserwować, pchnięta przez tłum, pchnięty z kolei przez poganiaczy. O, a tu jego zdjęcie autorstwa Wujka Google :
Potem jeszcze spędziliśmy chwilę na terenie wokół świątyni, gdzie masa ludzi odpoczywała na schodach, w cieniu, lub modliła się przytulając rozgrzane czoła do jednej ze ścian (M.stwierdził, że to chyba był kącik dla Żydów, haha). Aby wyjść ze Świątyni musieliśmy znów pokonać x labiryntów, i przy wyjściu zostaliśmy poczęstowani bardzo specjalnym produkowanym tamże rodzajem "ciastka"..Wygląda tak (aż mi ślinka cieknie) :
![]() |
| Laddu, zdjęcie z internetu. Ach! |
..a zwie się Laddu.
Receptura oczywiście objęta tajemnicą, choć wielu próbuje sprzedawać ich swoje wersje.
M.odstał więc jakiś kwadrans w kolejce, biegając przy tym od Annasza do Kajfasza, aby dostać należne nam (dzięki biletom wstępu) kilka sztuk tego cuda, i wyruszyliśmy.
Nie wiem, jak znalazł nas kierowca na tak wielkim placu pełnym ludzi (a byliśmy bez komórek, bo nie wolno było ze sobą nic wnosić), grunt że natknęliśmy się na niego właśnie wtedy, kiedy go potrzebowaliśmy. Ruszyliśmy do domu. Ach co to był za ślub!
Mimo to trudno mi zrozumieć (ale przecież my w Polsce też pielgrzymujemy!), czemu ludzie decydują się iść na nogach nawet parę tygodni, by wejść w upale na samą górę, spędzić kilka godzin w tłumie ludzi popychanych przez siebie nawzajem i przez popychaczy, i zdążyć (lub nie zdążyć) ledwie zerknąć jednym okiem w oko Vishnu, i na koniec zjeść pyszną słodką kulę, po czym wracać.. No ale cóż, to chyba wiara! I podobno spotkanie z nim zmywa grzechy. Pewnie więc nagrzeszyli, po prostu..




Brak komentarzy:
Prześlij komentarz