poniedziałek, 12 września 2016

UCIECZKA-WYCIECZKA : BALI I GILI AIR


Pokarało mnie za te "wojaże" zagramaniczne. Leżę na ziemi, bo ..z hamaka spadłam. A zastanawiałam się, czemu u licha tak nisko jest zawieszony, skoro w ubiegły weekend zawiesiliśmy go tak w sam raz. (po roku!! leżakowania w szafie.). No ale (mówię), jakbym tak miała spaść (bo zawiesiłam na hakach tym razem, nie na sznurze bezpośrednio, i to była próba generalna) to lepiej przecież niżej No i masz.

Poprzednio pokarało mnie na Bali (a raczej Gili, Gili Air, rzut beretem od Bali), bo sobie wypożyczyliśmy maskę z rułą i płetwami, i jak tak sobie pływałam gapiąc się pod wodę - zachwycona!!! - to dostałam elektrycznego buziaka w wodzie, najpierw w ramię, potem przy następnym podejściu w same ust korale! Od ..meduzy jakiejś, niewidocznej małpy. Buziak iście naładowany, emocjami i ładunkiem elektrycznym zarazem. Wyskoczyłam z wody jak oparzona (bo byłam oparzona, jakby nie patrzeć), jak już w końcu  dotarłam do brzegu haratając przez ostatnie 7 minut brzuchem o podwodne przybrzeżne skałki.

No bo właśnie. Zdecydowaliśmy się najpierw na Bali, a zaraz potem na Gili Air - obie wyspy jednocześnie, tzn.podczas jednych wakacji mając w planie zobaczyć. Mam wrażenie, że z braku odpowiedniej ilości czasu no i ponieważ jednak podróżujemy z Juniorem, każdy zakątek ledwo liżemy i już nas nie ma. Tak też było na Bali. 
Spędziliśmy tam tylko kilka (parę?) dni i trzeba było się zwijać, na Gili. 
Na Bali zdecydowaliśmy się zakotwiczyć w Ubud, które - jak czytałam - stanowi doskonałą bazę do zwiedzania wyspy Bali. Nasz hotel był piękny. Nic z 5* nowoczesnych klimatów, ale taki heritage, pełen figurek, kutych i drewnianych ręcznie robionych mebli, różnistych staroci, strumyczków, zieleni, przestrzeni, książek, spokoju, ach! Polecam - Murni's House. Cena wcale wcale. Zwłaszcza w stosunku do tego co dostajesz, czujesz i widzisz. A w cenie również 20-minutowy balijski masaż dla każdej dorosłej osoby! 
Chodził nam po głowie wulkan - i oczywiście na tym poprzestał, bo przecież z Fi nie wstaniemy o 2 w nocy, by jechać 2 godziny i kolejne 3 się wspinać na wulkan, żeby zdążyć na wschód Słońca.. Za to mój kochany małżonek zaproponował, byśmy wykupili "downhill bicycle trek" - a ja w swym szaleństwie poczytałam jeszcze opinie, i pomysł czym prędzej zatwierdziłam. Po 22:00 w nocy pisałam do gościa, czy jeszcze możemy, i czy ma fotelik rowerowy dla naszej młodzieży. Dostaliśmy odpowiedź w nocy i rano o 8:00 czekaliśmy już po śniadaniu przed hotelem. 

Zabrano nas autem w górę, jechaliśmy tam jakieś 1,5-2 godziny, a po drodze zaliczyliśmy śniadanie z widokiem na wulkan! i degustację kaw i herbat - podobało się każdemu, M.był wniebowzięty próbując kawy z obsikiwanych przez nie pamiętam jakie zwierzę ziarenek, a Fi - wybierając swoje ulubione herbaty spośród 6 lub 7 postawionych przed nami filiżaneczek. W końcu dostaliśmy swoje bicykle, i kaski, i mogliśmy ruszać. 
Cała wycieczka była super fajna, nie podobało mi się tylko jedno. Po drodze mijaliśmy tyle fajnych miejsc, w których chciałby się człowiek zatrzymać choćby na minutę, jednak była zarządzona akcja w dół, więc żeby nie zginąć, ani nie blokować ekipy, trzeba mi było kombinować - jak tu zrobić zdjęcie telefonem w "biegu" i to tak żeby mi nie wypadł, a drogi przecież wyboiste ! Mijaliśmy pola ryżowe (choć na pewno są też piękniejsze niż te, które my widzieliśmy), wioski, lasy, kameralne cmentarzyki, kaczki, drogi, i świątynie - a tych po prostu bez liku! przewodnik powiedział, że każda rodzina (joint family - rodzina łączona, poszerzona) ma swoją  przydomową świątynię. Tak był malowniczo na tych wioskach! 
A do tego 2 dni później miało na Bali być jakieś ważne cykliczne święto, więc wszędzie roiło się od ludzi montujących różne kolorowe ozdoby na słupach, lub na długich patykach. 
Wycieczka zakończyła się lunchem w domu szefa organizatora wycieczki, pysznym, i nieograniczonym w ilości. Mniam. 
W Ubud skusiliśmy się też na przedstawienie - pokaz tańca balijskiego. Było bardzo ciekawe i kolorowe, pełne dobrej muzyki - poza tym, że M.musiał kilka razy z Fi wychodzić, bo jednak mało który niespełna 3-latek marzy sobie o tym, by siedzieć w jednym miejscu godzinę czy półtorej. Więc za to, że wysiedział pół godziny bez przerwy, klaskając z zadowoleniem po każdym tańcu, powinnam chyba skoczyć do kościoła.


Kolejną wysepką była Gili Air.. Dość dzika, dość mała, wokół żadnych na szczęście wielkich hoteli, można było za to wybierać i przebierać w noclegach w domkach a la kempingowych, małych hotelikach, lub, jak podejrzewam, pokojach "u lokalsów".







My pojechaliśmy tam w ciemno, więc zostawiłam chłopaków gdzieś niedaleko plaży, czy też "centrum", gdzie przypływają promy, a sama poszłam na rekonesans. Przeszłam wybrzeżem w  upale nieziemskim pół wyspy, i zajęło mi to więcej czasu niż się spodziewałam. W końcu udało się coś wybrać, a był to "kompleks" domków na samiuśkiej północy wyspy.
Dotarliśmy tam z manelami skromnym wozem zaprzęgniętym w koniki, bo nic innego tam nie jeździ (poza rowerami). Nie było tam może żadnego basenu, ale za to plaża... ach! ta plaża. Niezbyt popularna (bo odległa od "centrum") miejscówka sprawiała, że nie było tłoków, a położenie na samej północy powodowało że zachody słońca spędzane na plaży były cudne, magiczne i w ogóle ojejku. A kiedy poszło się wybrzeżem w lewo, można było obejść całą wysepkę. Lub objechać na wypożyczonych rowerach (choć miejscami nie było łatwo).

Odpoczęliśmy sobie przez kilka dni, i przy okazji w romantycznych okolicznościach przyrody, tj.w ustawionym na plaży namiocie przykrytym białym zwiewnym zadaszeniem, zjedliśmy jedną z najlepszych pod słońcem rybek (chyba to była barakuda) z pieczonymi ziemniakami.

Woda była przecudna, plaża przyjazna małym dzieciom, fal praktycznie żadnych. 

    '

Pod koniec pobytu przenieśliśmy się (już na własnych nogach) do małego hoteliku z basenem, żeby mieć bliżej do promu, żeby zaznać baseniku, i żeby mieć bliżej do tamtejszej (zupełnie nie podobnej do naszej) cyzilizacji. Wtedy też udało nam się wypożyczyć zestaw do snorklingu, z którego korzystaliśmy na zmianę. Widziałam zapierające dech w piersiach podwodne urwiska, i przecudne ryby. Nie chciało mi się wracać na brzeg. Ale pewna meduza (lub stado meduz) zarządziła inaczej, i tak mnie pokłuła, że uciekałam gdzie pieprz rośnie, obawiając się że zaraz czeka mnie niechybnie jakiś paraliż.
Polecam wysepkę (nawet z małym dzieckiem) tym z Was, którzy nie potrzebują do szczęścia luksusów, i podróżując po Bali zamarzą o jakimś szybkim wypadzie w dzicz. Muszę jeszcze tylko odszukać zdjęcia, by wpis stał się bardziej kompletny i zachęcający :)





                                     




















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz