Kiedy przeprowadzaliśmy się do Stanów, kolega wysłał mi wiadomość. Orzekł w niej nieco zazdrośnie, że nie dość, że Stany, to jeszcze Kalifornia, a nie dość że Kalifornia - to jeszcze San Francisco! Najfajniejsze miasto w Stanach! Przyznam szczerze, że za każdym razem, kiedy tam jestem jadąc metrem (czyli stosunkowo rzadko), zaraz po wyjściu z podziemi, niezmiennie odchylam głowę do góry, a uśmiechnięte usta odsłaniają szczękę opadającą na ziemię.
My bowiem nie mieszkamy w The City, ale stosunkowo niedaleko. Od San Francisco dzieli nas niespełna 30 mil, przy odrobinie szczęścia i pustych drogach da się tam dojechać w 30-40 minut. Z naszego miasta można tam dojechać metrem, lub samochodem. Za metro zapłacimy około 6-9 USD (zależnie na której stacji chce się wysiąść) od osoby w jedną stronę, a samochodem najlepiej jest jechać tam w niedzielę, kiedy to parkowanie jest w większości darmowe, i uiszczamy opłatę jedynie za przejazd mostem Oakland Bay Bridge w stronę SF (5 lub 6 USD, zależnie od tego, czy jest to weekend czy dzień roboczy). Poza niedzielami za parking w The City możemy zapłacić słono, nawet 30 USD za dzień, i więcej.
My bowiem nie mieszkamy w The City, ale stosunkowo niedaleko. Od San Francisco dzieli nas niespełna 30 mil, przy odrobinie szczęścia i pustych drogach da się tam dojechać w 30-40 minut. Z naszego miasta można tam dojechać metrem, lub samochodem. Za metro zapłacimy około 6-9 USD (zależnie na której stacji chce się wysiąść) od osoby w jedną stronę, a samochodem najlepiej jest jechać tam w niedzielę, kiedy to parkowanie jest w większości darmowe, i uiszczamy opłatę jedynie za przejazd mostem Oakland Bay Bridge w stronę SF (5 lub 6 USD, zależnie od tego, czy jest to weekend czy dzień roboczy). Poza niedzielami za parking w The City możemy zapłacić słono, nawet 30 USD za dzień, i więcej.
Nasze miasteczko, jeszcze w 2010 roku zamieszkiwało około 65 tysięcy osób. Nie jest więc wioską, ale tam, gdzie my zamieszkaliśmy, nie ma się też poczucia, że mieszka się w mieście. Takie tam, przedmieścia miasteczka.
Uwielbiam fakt, że do szkoły idziemy piechotą, rowerami lub hulajnogą (mamy jedną, więc ja zwykle włączam drugi bieg marszu i jest dobrze). Do dużego sklepu spożywczego, w którym (bardzo podstawowe) zakupy robię dość regularnie, mamy również bliziutko. Przy naszym osiedlu domków szeregowych zwanych townhomes (lub townhouses) jest spory park z dwoma stawami pełnymi kaczek, gęsi, i żółwi, a w nim wielki (i zwykle przeludniony) plac zabaw.
Od moich ostatnich urodzin biegam sobie, początkowo codziennie, a ostatnio rzadziej, choć staram się regularnie. Ostatnio biegając zmieniłam trasę, i teraz przebiegam właśnie przez ten park. Bardzo przyjemne uczucie, biec przez pusty park, słuchając nawoływania ptaków, lub (nadal kochanej, choć ostatnio jest to kochanie przez łzy) Trójki na słuchawkach.
Niedaleko wyjścia z parku jest wybieg dla psów, podzielony na dwie części: dla psich obywateli małych, i dużych. Nieraz widziałam nadjeżdżające z różnych stron auta, a w ich oknach zadowolone psie mordy, które dobrze wiedziały, gdzie jadą.
Biegnąc, po drodze mijam czasami spacerujące już o 8 rano pary starszych ludzi, lub jakiegoś zabłąkanego ornitologa uzbrojonego w lornetkę czy aparat fotograficzny. Dość często spotykam też innych, o tej godzinie raczej pojedynczych, biegaczy. Jeśli nie jestem zbyt zasapana lub nie rozglądam się zbyt intensywnie wokół, i zauważę takiego "towarzysza niedoli", odwzajemniam lub inicjuję pozdrowienie, i już jest miło.
Popołudniami, ale i późniejszym rankiem, nasza biegnąca przy granicy z parkiem ścieżka sportowa (zwana trailem) jest dużo bardziej zatłoczona. Ilość aktywnych fizycznie osób, a często także ich wiek, zawsze daje mi "kopa" do tego, żeby nie zawrócić przy następnym mostku - strasznie podoba mi się tutaj to, że ludzie w zaawansowanym wieku są tak aktywni i utrzymują się w dobrej formie.
Podoba mi się ogólnie mieszkanie w bliskim otoczeniu natury, ścieżek sportowych i szlaków górskich czy spacerowych. Bardzo to ułatwia życie.
Centrum naszego niewielkiego miasta stanowi dzielnica zdecydowanie handlowa, z mnóstwem małych i większych sklepów, sklepików, oraz restauracji. Miasto jest bardzo czyste, tak czyste, że aż czasami ..nierealne. Ludzie w centrum też są jacyś tacy ..zadbani, i chyba lubią robić zakupy, sunąc po deptaku z rękoma pełnymi kolejnych papierowych lub plastikowych toreb z logo tego czy innego producenta, czy też projektanta. Z tego co słyszałam przyjeżdża do nas na zakupy sporo ludzi z okolicznych miast.
Przyznam, że ja sama dość rzadko tam bywam - zdecydowanie częściej w okresie przedświątecznym, kiedy to pretekstem jest szukanie prezentów świątecznych dla małżonka mego. Ogólnie rzecz biorąc zwykle "nic mi więcej nie potrzeba", i jeśli robię zakupy, to bardziej "z okazji", dla kogoś, ewentualnie z dziką radością wybieram się na dłuższe pobyty relaksacyjne w sklepach z rzeczami używanymi. Można tam znaleźć nie lada perełki, lub po prostu mniej lub bardziej niepowtarzalne rzeczy, których na dodatek nie wyprodukowało przed miesiącem "specjalnie dla mnie" jakieś biedne dziecko za miskę ryżu, wbijając przy tej okazji mało ekologiczną kolejną szpilkę Matce Ziemi. Jest ich tu całkiem sporo, i są istną kopalnią szaleństwa, w pozytywnym tego słowa znaczeniu.
![]() |
| Przed Świętami Bożego Narodzenia - urocze panie śpiewające świąteczne piosenki i grające na dzwoneczkach - przesłodkie. I takie ..amerykańskie :) |
Miastko nasze otaczają malownicze wzgórza i pagórki, pełne szlaków (choć nie oznakowanych ani w połowie tak dobrze, jak czyni się to w Polsce). Można wsiąść do auta i w ciągu 5-10 minut znaleźć się na parkingu stanowiącym początek spacerowej ścieżki "górskiej".

Jest to przyjemne i bardzo dogodne, chociaż z ciężkim sercem przyznaję, że nie nadużywam tej możliwości, ponieważ zwyczajnie (lub niezwyczajnie) obawiam się, że ..natknę się na dzikie zwierzę.. Nie ma ich tu pewnie zbyt wiele, i niektórzy puknęliby się w głowę słysząc, co ja plotę, ale jednak nigdy nie zapomnę pomruku, który wydobył się z zarośli kilka metrów ode mnie, kiedy zabrałam na taką wyprawę odwiedzającą nas kiedyś rodzinkę. Ponieważ pomruk powtórzył się po chwili zastanowienia, nie dałam się namówić tacie, by "się nie wygłupiać, i wyprawę kontynuować", i zamiast tego zwyczajnie wzięłam nogi za pas. W ciągu sekundy zmotywowałam do tego samego pozostałe osoby. Taka odważna jestem, a co.
Na osiedlu mamy basen, czynny od maja aż do jesieni, a dosłownie za płotem - kort tenisowy. Jest więc co robić. A kiedy czekamy na lato, uczymy Fi jeździć na rowerze, korzystając z niezbyt ruchliwych uliczek osiedlowych.
Jeszcze kilka miesięcy temu bronił się przed rowerem rękami i nogami, ale dwa tygodnie temu po raz pierwszy dojechał na własnym rowerze na plac zabaw, byliśmy też na rowerze już raz w szkole, a wczoraj w sklepie. Jest postęp! Trzy dni temu zrobił 6 okrążeń "dużą pętlą" wokół osiedla. Nie ma jeszcze 100% pewności siebie, miewa kłopoty z restartem, a hamując pomaga sobie nogami, ale bez problemu "przejeżdża policjantów", i jest naprawdę coraz lepiej!

Między poszczególnymi domkami mamy tzw.patio, czyli wyłożony gresem substytut ogródka. Spędzamy tam czas wiosną, latem i jesienią: jadamy posiłki, czasem robimy grilla (a raczej "grilla", bo używanie prawdziwego węgla drzewnego jest tu zakazane z uwagi na dbałość o środowisko - mamy więc na stanie grilla na butlę gazową).
Wiele dałabym za kawałek trawy, i możliwość rozłożenia tam czasami namiotu, czy basenu dmuchanego, no ale powiedzmy sobie szczerze - mogło być gorzej. Mogliśmy trafić do apartamentu w condo, i mieć do dyspozycji co najwyżej mini balkon. Mimo to z pewnością taki ogródeczek może uratować skórę człowiekowi, który jest rodzicem młodego człowieka, i chciałby czasem chwili wytchnienia i dla siebie, i dla owego człowieka.
Jakiś rok temu myślałam o zmianie lokum na takie, który posiada taki kawałek trawy, ale wymiękłam, kiedy zapoznałam się z cenami obowiązującymi na rynku. Stwierdziłam ostatecznie, że warunki, które mamy, nie są złe: rzut beretem do parku, 5 minut samochodem by ruszyć w przyrodę, osiedle przy trailu, obok dużego sklepu i apteki, szkoła bardzo fajna i na poziomie, przyjaciel Fi mieszka tuż obok. A ceny najmów bardzo, bardzo wysokie, no i groziłaby nam oczywiście bolesna organizacyjnie przeprowadzka (jakżeby inaczej).
Więc zostajemy na starych, nieidealnych śmieciach.
Więc zostajemy na starych, nieidealnych śmieciach.
Musimy tylko koniecznie częściej odwiedzać The City!
Przyznam po cichu, że marzą mi się samotne wypady z aparatem tamże, i prawdziwy CZAS na zatopienie się w atmosferę miasta. Znalezienie przyjemnej, niepozornej ławki, obserwowanie ludzi godzinami, spacerowanie wolnym krokiem z uniesionym do góry podbródkiem, wyszukiwanie fajnych architektonicznie czy twórczo miejscówek, bez pośpiechu, z uśmiechem na gębie..
Ale mając dziecko na początku szkolnej drogi, muszę jednak sobie podarować, bo taka wyprawa wymaga przynajmniej całego dnia, najlepiej aż do wieczora. Nie do zrobienia, póki co.
Może więc w kolejnym życiu :)









Brak komentarzy:
Prześlij komentarz