Moje majutkie dzidzi ma już niemal 5,5 roku. Dla dorosłego osobnika to niewiele, ale dla mnie jako mamy to bardzo długie pięć lat, kiedy to walka (wcale niekoniecznie w sensie negatywnym) odbywa się każdego dnia, w każdej chwili, podczas każdej rozmowy, czy zabawy. Walka o wychowanie dobrego i zaradnego osobnika płci męskiej. Dla tego osobnika to jeszcze dłużej, bo całe życie, i to wcale nie takie do końca zwyczajne.
Choć przecież on innego nie zna. Inne, to które dla nas jest zwyczajne, wydałoby mu się być może ..dziwne. No bo tak mieszkać od początku w jednym miejscu? Porozumiewać się z całą rodziną tym samym językiem? Móc odwiedzać babcię, dziadka, kiedy tylko przyjdzie ochota i tęsknota? Wpaść do dziadziusia na niedzielny obiad? a potem do babci na kogel mogiel? Mieć od zawsze tych samych kolegów z podwórka? No ja cię proszę.. Jak to tak.
Dziś otrzymałam maila z potencjalnej nowej szkoły, z potwierdzeniem, że nasz Pan Pietruszka został usunięty z listy dzieci, którym szkoła zaoferowała nauczanie. Szkoła specyficzna, bo taka, w której mówi się do dzieci po francusku, pomimo, że przecież w Kalifornii, tej hamerykańskiej. W sercu mnie ukłuło, choć niby nic to wielkiego przecież. A w dodatku został usunięty na życzenie nasze, rodziców wyrodnych. Którzy przecież, żeby było śmieszniej, sami wystartowali w loterii niespełna miesiąc temu, by go do niej zapisać!
Dlaczego więc i po co to wszystko?
Ano już tłumaczę. Młody Fifi ma ciut ponad 5 lat, a w Stanach nie planujemy mieszkać dłużej niż przez następne 1,5 roku, więc tutaj poza zaliczanym obecnie poziomem TK (transitional kindergarden) zaliczy jeszcze tylko Kindergarden (czyli taka nasza zerówka). Gdyby ten ostatni rok miał spędzić we Frankofońskiej Szkole, przez 95% czasu porozumiewałby się z nauczycielami po francusku. Takie bowiem mają tam zasady, że w najmłodszych klasach to właściwie tylko francuski. Czas ten zwiększa się na korzyść angielskiego proporcjonalnie do przechodzenia z klasy do klasy, i dopiero ok 5.klasy jest to 50:50. Po wielu dyskusjach, wewnętrznych z mężem mym i ojcem dziecięcia, i zewnętrznych (tj.konsultacjach z koleżankami, mamami dwu- i trzyjęzycznych dzieci) postanowiliśmy, że jednak stawiamy na dobry angielski. Tak więc ogłaszam, że Pan Pietruszka pójdzie do publicznej szkoły za rogiem, razem z 2 lub 3 kolegami z obecnego przedszkola i może jeszcze jednym poznanym ostatnio sąsiadem.
Ale z drugiej strony żal mi tego francuskiego. Nie wiem, gdzie przyjdzie nam mieszkać, kiedy już skończy się amerykańska przygoda, ale prawdopodobnie nie będzie to Francja. Chciałabym bardzo, by Młody dobrze szprechał po francusku, i nie mam pomysłu, gdzie mógłby się tego nauczyć. W domu, owszem, moje dwa chłopaki rozmawiają po francusku, ale jest to jednak ograniczone i niedoskonałe, i póki co to tylko rozmowy i czytanie prostych książeczek. Może (moooże) uda mi się namówić Tatuśka, żeby poświęcił nauczaniu syna więcej czasu, kiedy sam zacznie mieć go już więcej. O ile do tej pory sam nie zapomni języka (w gębie:)). Bo po 10 latach od wyjazdu z Francji to mu się naprawdę zdarza, wierzcie lub nie.
Szkoła owa cudowna, to Francophone Charter School of Oakland, i choć nie maczałam w niej palców osobiście, tzn.przez dziecię me, to po rozmowach z tymi, którzy palce maczają, polecam ją gorąco. Poziom wysoki jak w szkole prywatnej, klasy niewielkie, podejście do uczniów rewelacyjne, język francuski, nauczyciele z Europy, a przy tym wszystkim - szkoła jest darmowa. Dotowana jedynie donacjami od rodziców. Zapewne hojnymi. Cieszę się naprawdę bardzo, że się do niej dostaliśmy, i czuję się wyróżniona (jako rodzina, nie jako ja), bo wszystko odbywa się na zasadzie loterii, i w tym roku na liście rezerwowej znalazło się ok.180 rodzin.. A my dostaliśmy się i zrezygnowaliśmy.. Dusza krwawi, w mózgu się burzy. No, ale coś za coś. Postawimy na angielski, a do szkoły możemy chodzić spacerkiem, zamiast jeździć w jedną stronę nawet 0,5-1,5 godziny, a może uda się załapać na opcję "dual immerssion" z językiem hiszpańskim.. Kto wie? Mama i tato chodzą na hiszpański od niedawna (tak tak), może kiedyś wszystkim nam hiszpański się przyda? Fifi umie już liczyć : "uno due tres quatro sinqo sei siete" (a ja ucząc się, nie wiem nawet jeszcze jak się to pisze!).
Ech. Jestem wdzięczna. Po pierwsze, że mamy Pana Pietruszkę! Moje słoneczko i kochanego urwisa. Po drugie, że póki co całkiem fajny z niego chłopak (choć pracujemy nad tym, jako rzekłam, każdego dnia, i nie zawsze idzie jak po maśle). Po trzecie, że mamy możliwość żyć to tu, to tam, bo nigdy, przenigdy nie spodziewałam się, że przyjdzie mi pożyć w krejzi Indiach czy w ikonicznej Kalifornii, baa, nawet w pięknym Budapeszcie, od którego tak naprawdę wszystko się zaczęło. Po czwarte, choć ma to plusy i - wierzcie mi - minusy, że NIE MUSZĘ pracować. W Indiach czy Budapeszcie nie mogłam, tu, kiedy już w końcu mogę, bo dostałam oficjalne pozwolenie, na papiurze, to nie muszę. I mimo wcześniejszych chęci chyba jednak nie chcę, by nie być uwiązaną czekaniem przez rok na pierwszy urlop.. Pracuje na to ciężko mąż mój kochany, gdy ja ogarniam "dom i ogród", choć ogród to tak w ..30%. No, ale rodzinę ogarniam, dom, wyjazdy wszelakie. I zbieram siły, by powrócić z impetem na rynek pracy. A przy tym rozglądam się za wolontariatem (jeden nawet już znalazłam, hohoo!).
Jestem też wdzięczna, że jesteśmy zdrowi, że mamy dach nad głową, i jedzenie na talerzu. Że mój mąż jest takim kochanym, dobrym i pracowitym człekiem. Choć czasem iskrzy, bowiem bywamy "lost in translation". Któż nie bywa. Choć my bywamy podwójnie, bo nie mówimy do siebie we własnych, osobistych językach.
No i w końcu : jestem wdzięczna, że zdarzyło mi się ŻYĆ. Nie wiem, komu, ale bardzo DZIĘKUJĘ.
Za wszystko.
Choć przecież on innego nie zna. Inne, to które dla nas jest zwyczajne, wydałoby mu się być może ..dziwne. No bo tak mieszkać od początku w jednym miejscu? Porozumiewać się z całą rodziną tym samym językiem? Móc odwiedzać babcię, dziadka, kiedy tylko przyjdzie ochota i tęsknota? Wpaść do dziadziusia na niedzielny obiad? a potem do babci na kogel mogiel? Mieć od zawsze tych samych kolegów z podwórka? No ja cię proszę.. Jak to tak.
Dziś otrzymałam maila z potencjalnej nowej szkoły, z potwierdzeniem, że nasz Pan Pietruszka został usunięty z listy dzieci, którym szkoła zaoferowała nauczanie. Szkoła specyficzna, bo taka, w której mówi się do dzieci po francusku, pomimo, że przecież w Kalifornii, tej hamerykańskiej. W sercu mnie ukłuło, choć niby nic to wielkiego przecież. A w dodatku został usunięty na życzenie nasze, rodziców wyrodnych. Którzy przecież, żeby było śmieszniej, sami wystartowali w loterii niespełna miesiąc temu, by go do niej zapisać!
Dlaczego więc i po co to wszystko?
Ano już tłumaczę. Młody Fifi ma ciut ponad 5 lat, a w Stanach nie planujemy mieszkać dłużej niż przez następne 1,5 roku, więc tutaj poza zaliczanym obecnie poziomem TK (transitional kindergarden) zaliczy jeszcze tylko Kindergarden (czyli taka nasza zerówka). Gdyby ten ostatni rok miał spędzić we Frankofońskiej Szkole, przez 95% czasu porozumiewałby się z nauczycielami po francusku. Takie bowiem mają tam zasady, że w najmłodszych klasach to właściwie tylko francuski. Czas ten zwiększa się na korzyść angielskiego proporcjonalnie do przechodzenia z klasy do klasy, i dopiero ok 5.klasy jest to 50:50. Po wielu dyskusjach, wewnętrznych z mężem mym i ojcem dziecięcia, i zewnętrznych (tj.konsultacjach z koleżankami, mamami dwu- i trzyjęzycznych dzieci) postanowiliśmy, że jednak stawiamy na dobry angielski. Tak więc ogłaszam, że Pan Pietruszka pójdzie do publicznej szkoły za rogiem, razem z 2 lub 3 kolegami z obecnego przedszkola i może jeszcze jednym poznanym ostatnio sąsiadem.
Ale z drugiej strony żal mi tego francuskiego. Nie wiem, gdzie przyjdzie nam mieszkać, kiedy już skończy się amerykańska przygoda, ale prawdopodobnie nie będzie to Francja. Chciałabym bardzo, by Młody dobrze szprechał po francusku, i nie mam pomysłu, gdzie mógłby się tego nauczyć. W domu, owszem, moje dwa chłopaki rozmawiają po francusku, ale jest to jednak ograniczone i niedoskonałe, i póki co to tylko rozmowy i czytanie prostych książeczek. Może (moooże) uda mi się namówić Tatuśka, żeby poświęcił nauczaniu syna więcej czasu, kiedy sam zacznie mieć go już więcej. O ile do tej pory sam nie zapomni języka (w gębie:)). Bo po 10 latach od wyjazdu z Francji to mu się naprawdę zdarza, wierzcie lub nie.
Szkoła owa cudowna, to Francophone Charter School of Oakland, i choć nie maczałam w niej palców osobiście, tzn.przez dziecię me, to po rozmowach z tymi, którzy palce maczają, polecam ją gorąco. Poziom wysoki jak w szkole prywatnej, klasy niewielkie, podejście do uczniów rewelacyjne, język francuski, nauczyciele z Europy, a przy tym wszystkim - szkoła jest darmowa. Dotowana jedynie donacjami od rodziców. Zapewne hojnymi. Cieszę się naprawdę bardzo, że się do niej dostaliśmy, i czuję się wyróżniona (jako rodzina, nie jako ja), bo wszystko odbywa się na zasadzie loterii, i w tym roku na liście rezerwowej znalazło się ok.180 rodzin.. A my dostaliśmy się i zrezygnowaliśmy.. Dusza krwawi, w mózgu się burzy. No, ale coś za coś. Postawimy na angielski, a do szkoły możemy chodzić spacerkiem, zamiast jeździć w jedną stronę nawet 0,5-1,5 godziny, a może uda się załapać na opcję "dual immerssion" z językiem hiszpańskim.. Kto wie? Mama i tato chodzą na hiszpański od niedawna (tak tak), może kiedyś wszystkim nam hiszpański się przyda? Fifi umie już liczyć : "uno due tres quatro sinqo sei siete" (a ja ucząc się, nie wiem nawet jeszcze jak się to pisze!).
Ech. Jestem wdzięczna. Po pierwsze, że mamy Pana Pietruszkę! Moje słoneczko i kochanego urwisa. Po drugie, że póki co całkiem fajny z niego chłopak (choć pracujemy nad tym, jako rzekłam, każdego dnia, i nie zawsze idzie jak po maśle). Po trzecie, że mamy możliwość żyć to tu, to tam, bo nigdy, przenigdy nie spodziewałam się, że przyjdzie mi pożyć w krejzi Indiach czy w ikonicznej Kalifornii, baa, nawet w pięknym Budapeszcie, od którego tak naprawdę wszystko się zaczęło. Po czwarte, choć ma to plusy i - wierzcie mi - minusy, że NIE MUSZĘ pracować. W Indiach czy Budapeszcie nie mogłam, tu, kiedy już w końcu mogę, bo dostałam oficjalne pozwolenie, na papiurze, to nie muszę. I mimo wcześniejszych chęci chyba jednak nie chcę, by nie być uwiązaną czekaniem przez rok na pierwszy urlop.. Pracuje na to ciężko mąż mój kochany, gdy ja ogarniam "dom i ogród", choć ogród to tak w ..30%. No, ale rodzinę ogarniam, dom, wyjazdy wszelakie. I zbieram siły, by powrócić z impetem na rynek pracy. A przy tym rozglądam się za wolontariatem (jeden nawet już znalazłam, hohoo!).
Jestem też wdzięczna, że jesteśmy zdrowi, że mamy dach nad głową, i jedzenie na talerzu. Że mój mąż jest takim kochanym, dobrym i pracowitym człekiem. Choć czasem iskrzy, bowiem bywamy "lost in translation". Któż nie bywa. Choć my bywamy podwójnie, bo nie mówimy do siebie we własnych, osobistych językach.
No i w końcu : jestem wdzięczna, że zdarzyło mi się ŻYĆ. Nie wiem, komu, ale bardzo DZIĘKUJĘ.
Za wszystko.


Brak komentarzy:
Prześlij komentarz