poniedziałek, 5 listopada 2018

Święta po amerykańsku: Halloweenowe strachy na lachy

A więc stało się. Halloween za nami. Przygotowania do tego święta w sklepach rozpoczęły się jeszcze ..w wakacje, no dobrze - pod koniec wakacji. A dokładnie pod koniec sierpnia. Wchodziłam do sklepów z nieodmiennie rozwartą ze zdziwienia buzią. I pomalutku robiłam zakupy tematyczne (ach, siła marketingu!).
Kupiłam kapelusz (mężowi), maskę (synowi) i zakolanówki z czaszką (sobie). A domkowi kupiłam kościotrupa. Tak więc skromnie, biorąc pod uwagę szaleństwo, jakie dopada Amerykę w tym czasie. Na dzień PRZED wycięliśmy naszą dynię, która zajęła swoje miejsce przed wejściem, a kościotrupka zawiesiłam na drzwiach. I zdjęłam następnego ranka, bo jakoś mnie ta "ozdoba" nie przekonuje. Chyba też dlatego, że w naszym sąsiedztwie nikt raczej nie przystroił domu i nasz, stojący na łuku, zbytnio rzucał się w oczy. Przynajmniej w moje.

Amerykanie lubują się w kostiumach bohaterów z najpopularniejszych filmów i animacji. My raczej nie jesteśmy na bieżąco, bo nie lubujemy się w nowościach czy filmach akcji z "superbohaterami", a nasze dziecko od września ubiegłego roku (a więc od ponad roku) ogląda tylko jedną bajkę, a jest nią Psi Patrol.. Ciekawa byłam, jaki strój wybierze nasz syn. Zaskoczył mnie wielotygodniowym opowiadaniem o ..biedronce! Tak też się stało. Strój skleciłam własnoręcznie, odwiedzając wcześniej moje ulubione "Domy Mody" czyli szperaczki, i używając nożyczek, kleju na gorąco i innych akcesoriów.

Już w weekend poprzedzający Halloween szkoła Fi organizowała Fall Carnival, czyli Świętowanie Jesieni, połączony z paradą kostiumów i różnymi zabawami i grami. Kolejna okazja do włożenia stroju Małego Biedronka nadarzyła się właśnie w Halloween, ale jeszcze rano, na następnej paradzie kostiumowej, na którą dostałam pierwotnie zakaz wstępu od własnego dziecka, bo "on nie chce żebym na niego patrzyła" i "nie lubi zdjęć". Ostatecznie udało mi się wynegocjować, że przyjdę, jak wszyscy inni rodzice, i nawet pozwolił mi nie stać daleko, a dość blisko. Ba! uśmiechał się i machał  do mnie (wzrusz, bo to nie takie oczywiste!).




Planów na popołudnie i wieczór mieliśmy kilka: 1.zwiedzić jakąś ulicę, gdzie ozdoby i dekoracje przekroczyłyby nasze oczekiwania (choć byłoby dobrze zostać w naszym sąsiedztwie, i poznać przy tym w końcu sąsiadów, i ich dzieci - ale nasza ulica tego popołudnia wyglądała jak nomen omen wymarła) 2.odwiedzić centrum naszego miastka, gdzie sklepy corocznie organizują Treat or Trick, i częstują maluchy cukierasami, a po ulicach kroczą całe poprzebierane na maksa rodziny 3.odwiedzić okolice w których mieszka przyjaciel synka, razem z nimi i ich sąsiadami.
Z punktu drugiego zrezygnowaliśmy po drodze, ustami syna, bo tak spodobało mu się odwiedzanie domów, że pomimo ciążącego od słodyczy wiaderka nie chciał porzucić tego zajęcia. Byliśmy pod dużym wrażeniem odkrytej przez nas ulicy, i mimo że nie przynależeliśmy do "community", bardzo dobrze nas tam przyjęto.
Odwiedziny pierwszego domku, nie mogło się więc obejść bez mamusinego asystowania ..

Chwilę później, w towarzystwie nowo poznanego kolegi od Treat or trick, poszło już jak z płatka.






Mojej europejskiej duszy brakuje tu nadal czasu i miejsca na zamyślenie, powagę, brakuje grobów bliskich i miejsc gdzie moglibyśmy zapalić świeczkę, ale gdyby odrzucić całą tę odmienność ideologiczno-kulturową, to trzeba przyznać, że Amerykanie umieją się bawić!
I bardzo mi się to podoba.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz