Nie wiem sama. Piszę tego mojego bloga-nie bloga z doskoku (za bardzo z doskoku), trochę dziecku memu ku pamięci o nas, trochę sobie ku nie zwariowaniu, a trochę sobie ku pisaniu, bo pisać lubię..
Jednak nie ma tu żadnej konsystencji (consistence po angielsku, ale matkobosko, przecież polska "konsystencja" to coś ZUPEŁNIE innego! niechże przyjdzie mi do głowy odpowiednie słowo, nim zatrzasnę z hukiem klapkę komputera, i nie wrócę do pisania już nigdy, bo słowa uciekają mi coraz bardziej..). O! Przyszło. KONSEKWENCJA. Więc nie ma jej tu zbytnio, bo blog, zauważam za każdym razem, stanowi o odwiedzanych krajach, o dziecięciu mym i jego ciągłym rozwoju, o uczuciach zupełnie nie do dzielenia się (choć i tak się hamuję..), a nawet - trzymajcie mnie - o gotowaniu!
Nie widzę w sobie jeszcze kierunku głównego, którego chciałabym się chwycić i nie puszczać..
No i ten odcinek będzie o gotowaniu właśnie. Tylko dlatego - małe usprawiedliwienie (przed samą sobą?) - że chciałabym, by uchował się przepis na pewną pyszną rybę, którą jadaliśmy co kilka tygodni w uroczej knajpce przy plaży, mianowicie Bay View Fisherman's Cove Taj nieopodal Chennai.
Kiedyś otóż czekaliśmy na nią (rybę, nie knajpę) wyjątkowo długo, a kiedy po pół godzinie (dopiero, bo siedziało się w sumie fajnie) nieśmiało przypomnieliśmy o sobie, okazało się że jeszcze się chyba za nie nie zabrali, bo o nich ..zapomnieli? Ponieważ bardzo lubiliśmy i rybę, i to miejsce, i byliśmy stałymi gośćmi, wybaczyliśmy im dość łatwo, ale w ramach swoistej rekompensaty zażyczyłam sobie ni z gruszki ni z pietruszki, by na maila przysłali mi na tę nieziemską (na tamte warunki przynajmniej - choć nie tylko, bo smakuje nam bardzo w każdych warunkach odkąd się z nią zapoznaliśmy) rybę przepis. Nie sądziłam, że go otrzymam, więc któregoś dnia spotkała mnie miła niespodzianka, i to od - uwaga - samego szefa kuchni. Leci to tak, moi drodzy :
Jednak nie ma tu żadnej konsystencji (consistence po angielsku, ale matkobosko, przecież polska "konsystencja" to coś ZUPEŁNIE innego! niechże przyjdzie mi do głowy odpowiednie słowo, nim zatrzasnę z hukiem klapkę komputera, i nie wrócę do pisania już nigdy, bo słowa uciekają mi coraz bardziej..). O! Przyszło. KONSEKWENCJA. Więc nie ma jej tu zbytnio, bo blog, zauważam za każdym razem, stanowi o odwiedzanych krajach, o dziecięciu mym i jego ciągłym rozwoju, o uczuciach zupełnie nie do dzielenia się (choć i tak się hamuję..), a nawet - trzymajcie mnie - o gotowaniu!
Nie widzę w sobie jeszcze kierunku głównego, którego chciałabym się chwycić i nie puszczać..
No i ten odcinek będzie o gotowaniu właśnie. Tylko dlatego - małe usprawiedliwienie (przed samą sobą?) - że chciałabym, by uchował się przepis na pewną pyszną rybę, którą jadaliśmy co kilka tygodni w uroczej knajpce przy plaży, mianowicie Bay View Fisherman's Cove Taj nieopodal Chennai.
Kiedyś otóż czekaliśmy na nią (rybę, nie knajpę) wyjątkowo długo, a kiedy po pół godzinie (dopiero, bo siedziało się w sumie fajnie) nieśmiało przypomnieliśmy o sobie, okazało się że jeszcze się chyba za nie nie zabrali, bo o nich ..zapomnieli? Ponieważ bardzo lubiliśmy i rybę, i to miejsce, i byliśmy stałymi gośćmi, wybaczyliśmy im dość łatwo, ale w ramach swoistej rekompensaty zażyczyłam sobie ni z gruszki ni z pietruszki, by na maila przysłali mi na tę nieziemską (na tamte warunki przynajmniej - choć nie tylko, bo smakuje nam bardzo w każdych warunkach odkąd się z nią zapoznaliśmy) rybę przepis. Nie sądziłam, że go otrzymam, więc któregoś dnia spotkała mnie miła niespodzianka, i to od - uwaga - samego szefa kuchni. Leci to tak, moi drodzy :
RYBKA A LA BAY VIEW W MARYNACIE CZOSNKOWO-TYMIANKOWEJ
50ml oliwy50ml soku z cytryny
25g czosnku
15g musztardy Dijon
10g tymianku (w oryginale świeżego)
2g białego pieprzu
sól do smaku
Wszystkie składniki marynaty dokładnie mieszamy, smarujemy nią naszą rybkę (a dodam, za szefem kuchni, że pasuje do wszystkich owoców morza). Smażymy rybkę po 3 minuty z każdej strony, po czym wkładamy ją w naczyniu żaroodpornym do piekarnika nagrzanego do 150 stopni C na 20 minut (zdradzę tutaj, że my wkładamy na dłużej...nawet dwukrotnie dłużej).
Wyjmujemy, i w towarzystwie zapiekanych w piekarniku frytek, lub swoim własnym, jemy. I jemy...
A sukces, mówię wam, murowany.
PS. jak to dobrze, że dziś właśnie mam ją w planie, bo zaraz obślinię monitor..

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz