niedziela, 30 czerwca 2019

PODRÓŻE Z DZIECKIEM: KUBA - wyspa jak wulkan gorąca!


Na Kubę zawsze chciałam pojechać. Bo wiadomo, uno dos tres - salsa, gorące klimaty, piękne samochody z duszą, piękni ludzie i architektura. I jakoś tak wydawało mi się, że skoro już jesteśmy w Ameryce, to wakacje MUSZĄ BYĆ NA KUBIE. Nie zwróciłam tylko uwagi na drobiazg, że jesteśmy po zupełnie drugiej stronie Ameryki, i na Kubę jest od nas tak blisko jak do Europy, czyli wcale. Tak więc kiedy w końcu w czerwcu 2019 wyruszyliśmy w podróż, w jedną stronę lecieliśmy jakieś 10 godzin (z przesiadką w Nowym Jorku). Więc przy okazji zaliczyliśmy NY, można by powiedzieć (czy parę godzin na lotnisku się liczy?). 

NASZA TRASA - ZESTAWIENIE

Na Kubie byliśmy 15 dni. W tym czasie zwiedziliśmy:
  • Havana - 2 noce
  • Vinales - 3 noce
  • Trinidad - 4 noce
  • Cienfuegos - 2 noce
  • Playa Giron - 2 noce
  • Havana - 2 noce
Było gorąco, parno, a niektóre zapachy w miastach przypominały nasz poprzedni dom, czyli Indie (mam tu na myśli zapachy w Havanie, i może troszkę w Trinidadzie - choć w tym rankingu wygrywało "francuskie" Cienfuegos!). 

MONEY MONEY - KILKA SŁÓW O KASIE

Na Kubie rządzą dwie waluty. CUC (czyt.KUK) to peso convertible, czyli waluta, którą płacą turyści. Drugą walutą są CUPy (czyt...KUPy), i to są pesos lokalne. 1 CUC to około 25 CUP. Wybierając się na Kubę warto posiadać obie waluty (można je zakupić na lotnisku w Havanie). Dlaczego przydadzą się obie? Za KUPy można kupić np.lody przy ulicy, które kosztują 5 CUP (czyli w przeliczeniu jakieś 20 centów). Gdybyśmy mieli przy sobie tylko KUKi, zapłacilibyśmy zapewne 5 KUKów, nieświadomi że można inaczej. Płacąc na miejscu i mając 2 rodzaje waluty trzeba uważać, tzn.pieniądze w obu walutach trzymać w osobnych kieszonkach i nie pomylić się, oraz nie dać się oszukać przy wydawaniu reszty na przykład.  Dzieje się to zazwyczaj szybko, a kubańscy sprzedawcy często sprawiają wrażenie zniecierpliwionych, ale nie należy się tym przejmować, warto policzyć (choćby stojąc w kolejce) co i jak, bo często bywa, że próbują oszukać na kasie nieświadomych turystów. Mam wrażenie, że ponieważ według nich turyści są na tyle zamożni, że mogą sobie na to pozwolić, to - według nich - w takim oszukiwaniu nie ma nic złego.
* na przykład, płacisz w KUKach a wydają Ci resztę w KUPach, mówiąc że KUKów nie mają - trzeba wtedy szybko przeliczyć, czy wydali równowartość tego, co nam się należy.

GDZIE SPAĆ - CASA PARTICULARES

Casa Particulares to prywatne mieszkania i domy, które działają podobnie do Airbnb, tyle że w przypadku Kuby wynajmujemy pokoje gościnne w domu gospodarza, a nie całe mieszkania czy domy. Bardzo fajny sposób podróżowania po Kubie. Niektórzy mieli nawet szczęście pogadać szczerze z gospodarzami o kubańskiej rzeczywistości - ja próbowałam, ale ze średnim skutkiem, choć byli na ogół mili, przyjaźni i otwarci, przyznaję. Choćbym nie wiem jak ciągnęła ich za język (ciekawska natura), to żaden z nich nie narzekał na kubańską rzeczywistość, ani nawet nie przyznał, że w sklepach są ogromne braki. Być może dlatego, że ich to dotyczy jakby mniej niż reszty społeczeństwa, ponieważ prowadzą wynajem pokoi gościnnych - za co dostają należą im się dużo większe limity żywnościowe.
W pierwszej miejscówce nie dość, że gospodyni nas już na wstępie wyściskała i wycałowała, to jeszcze dostaliśmy na powitanie po wielkim pucharze wspaniałej sałatki ze świeżych owoców. Przepyszna! Fi wprawdzie pogardził, godząc się na ledwie kilka owocowych łyżeczek od mamy, ale od czego ma rodziców! Ha ha.
Casa particulares (miejscówki do spania) można łatwo znaleźć i zarezerwować przez stronkę internetową. 
Ja czytałam (i tak też uczyniliśmy), że najlepiej zarezerwować wcześniej 2 noce, a kolejne, pomimo braku internetu na miejscu, można łatwo zorganizować z pomocą gospodarza. No chyba że dokładnie wie się, czego się chce, i jak ma wyglądać plan podróży dzień po dniu. My wiedzieliśmy tylko z grubsza, i dzięki temu byliśmy bardziej "wolni".

HAVANA


Pierwsze 2 noce spędziliśmy w Havanie, gdzie noclegi rezerwowaliśmy jeszcze z domu, na Airbnb (dosłownie 15 minut przed wyjazdem, i tak jak pisałam, było to jedyne miejsce rezerwowane z wyprzedzeniem). 
Obeszliśmy ją prawie całą. Mieliśmy ku temu dwie okazje - początek i koniec wyprawy, przy czym przy tej drugiej okazji chcieliśmy zostać w innej dzielnicy, niż za pierwszym razem, żeby zaliczyć miejsca, do których nie dotarliśmy na początku. Havana jest jednak duża, jeśli chce się ją obejść piechotą.

Jedną ze szczególnie popularnych atrakcji Havany jest możliwość przyjazdu tzw. "classic car", które można wynająć w kilku miejscach w mieście. Do pierwszego z nich dotarliśmy na pierwszym spacerze już drugiego dnia. Chcieliśmy zrobić rozeznanie w cenach i obejrzeć sobie autka. Ceny nie są kosmiczne, choć nie jest też bardzo tanio. Za wynajęcie autka z kierowcą na godzinną przejażdżkę po mieście panowie życzą sobie 50 CUC (równowartość 50 USD). Podczas takiej przejażdżki można zobaczyć większość atrakcji Havany, a nawet zatrzymać się na sesyjkę foto, panowie kierowcy zwykle chętnie trzasną Wam kilka zdjęć. 
My stwierdziliśmy, że zafundujemy sobie taką przyjemność pod koniec wakacji. Parę dni później, kiedy zamówiliśmy na rano taksówkę, by wybrać się do kolejnego miejsca, podjechała po nas piękna klasyczna taksówka, która kosztowała nas tyle samo, co "classic car", ale w tym wypadku cena dotyczyła całej drogi Havana - Vinales, czyli 184 kilometrów. Tak więc ostatecznie nie zdecydowaliśmy się na tę komercyjną przejażdżkę, uznając że wystarczą nam autentyczne przejażdżki. Inna rzecz, że my tak naprawdę lubimy chodzić po mieście, dotykać murów i spojrzeń, a te przejażdżki wydały nam się zbyt komercyjne i turystyczne. Choć przyznać muszę, że dziś trochę żałuję i gdybym była tam znów - zrobiłabym to. Niektóre bryczki były tak cudne, że chciałoby się je zjeść. Albo zabrać do łóżka jako przytulankę. 










 

Fi był bardzo dzielny. Czasem narzekał, jak każdy, ale ogólnie bez problemów łaził po ulicach Havany z rodzicami, zdarzało się że i w ulewnym deszczu. Bywało, że te jego niemal 21 kilo trafiało do rodzica "na barana" - na szczęście zwykle do taty, choć i ja "zaliczyłam" go kilka razy, co musiałam potem odchorować (niestety, mój kręgosłup od czasu naszego road tripu po okolicznych stanach, nadaje się do wymiany, choć oczywiście, że wolałabym być młoda, piękna i bogata).

W Havanie sporo czas spędziliśmy na deptaku nadmorskim, zwanym Malecón
To takie miejsce, gdzie (zwłaszcza późnymi popołudniami i wieczorami) spotyka się tutejsza młodzież, by potańczyć, pogadać, czy złowić rybę. Miejscówka rzeczywiście oferuje krzepiące zachody słońca, i ciekawie prezentuje się na pamiątkowych zdjęciach. 
Można tu też z ulgą pospacerować w towarzystwie przyjemnych podmuchów nadmorskiego wiatru i popatrzeć sobie w bezkresną dal.




Olbrzymie wrażenie zrobiły na mnie rozpadające się w oczach piękne kamienice, z których okien tu i ówdzie wyłaniały się twarze ich, wciąż, mieszkańców. Wielokrotnie, gdy zadzierałam z ciekawości głowę do góry, serce mi się krajało na widok okropnego stanu tych niegdyś perełek architektonicznych, a kiedy w oknach tych domów widziałam wyglądających przez nie ludzi, martwiałam, bo często wyglądały one, jakby dosłownie lada moment miały się rozpaść - a mimo to mieszkają w nich ludzie.. 



Wybierając się rano na całodzienne spacery, przygotowywałam dla nas punkty podstawowe, niezbędne do zaliczenia, szukając najlepszych tras dotarcia do nich, i ustalając najbardziej optymalną kolejność. Potem już bez internetu chodziliśmy z trasą ustawioną w google maps na telefonie, licząc na to, że sobie nie wyłączymy tej stronki przez przypadek (lub nie padnie nam bateria). W mieście (kaźdym praktycznie) internet dostępny jest tylko w nielicznych, oficjalnie wyznaczonych punktach - ale dodatkowo, by z niego skorzystać, trzeba wcześniej wykupić odpowiednią kartę ze zdrapką z kodem. Jest to bardzo uciążliwe, ale przyznaję, że dodaje kolorytu, bo jest takie.. inne i niedzisiejsze. Podczas naszego spaceru chcieliśmy między innymi odwiedzić zaznaczony na mapach google Havany Mural Che Guevary - niestety po przejściu wielu, wielu kilometrów okazało się, że dotarcie tam jest niemożliwe, bo mural znajduje się w (jak się okazało) niedostępnej dla ludzi części portowej, odgrodzonej od miasta długim na wieeeele dziesiątek metrów ogrodzeniem i wielkim budynkiem-ruiną.
Podobała nam się Plaza Vieja - placyk, który w pełnym słońcu wydawał się być jakby z innego niż "zwykły kubański" świata. Budynki wokół niego były (jak to na Kubie) uroczo malownicze, ale też (jak zupełnie NIE na Kubie) bardzo zadbane. Znajduje się tam wieża widokowa, na którą chcieliśmy wejść (bezskutecznie, gdyż za każdym razem kiedy "właśnie przechodziliśmy" obok, była zamknięta - raz z powodu naszego 15-minutowego spóźnienia, innym razem z powodu jakiegoś święta).
Jest tam też klimatyczny i bardzo stary browar, gdzie można posiedzieć na zewnątrz przy szklance lokalnego piwa, czy soku jabłkowego, przy dźwiękach muzyki na żywo dobiegającej z jakiegoś lokalu obok.



 




Brama do Dzielnicy Chińskiej (China Town) w Havanie


La Floridita - słynny bar koktajlowy, w którym swego czasu zwykł przesiadywać Ernest Hemingway (podobno trzeba tu skosztować słynnego - bo jego ulubionego - koktailu daiquiri)

Hemingway w La Floridita




 


Plaza Vieja, browar
.. ten sam browar






GDZIE JEŚĆ - CZYLI PALADAR(y)


Jedzonko polecamy skosztować w jednej z małych rodzinnych restauracji, zwanych Paladar. Ta, którą my zaliczyliśmy w Hawanie, już bardzo zmęczeni i głodni, to Paladar Dona Blanquita - na sporym i pełnym ulicznego życia towarzyskiego Paseo de Marti. Wybraliśmy dwa dania, z których jednym było słynne Ropa Vieja (czyli smakowicie brzmiąca "stara szmata"). Jest to całkiem dobre danie z wołowiny, gotowanej w przyprawach i pomidorach tak długo, że staje się bardzo miękka i przyjemna do jedzenia. Drugiego dania, przyznaję, nie pamiętam. Fi zjadł zwykły biały ryż, oraz ryż kubański, czyli ryż z fasolą (oczywiście o fasoli nie wiedział), i spróbował trochę mięska. Ubolewam, że nie zajada się kuchniami świata, ale i tak podróżuje się z nim całkiem łatwo, i coraz łatwiej. Zrobił w Havanie (i nie tylko) milion kilometrów, i bez problemu dostosowuje się do nowych miejsc noclegowych.

..LUB KUBAŃSKIE OKIENKA

Są też okienka, czyli maleńkie przybytki dostępne z ulicy w formie małych okienek, przez które właściciele danego mieszkania oferują kawę, czy śniadania i inne proste dania. Niestety nie trafiliśmy na żadne okienko, bardzo żałuję.

DOLINA VINALES


Rano obudziliśmy się, i spakowani, stojąc na balkonie nad ulicą wypatrywaliśmy taksówki, która miała nas zabrać do zielonej Doliny Vinales. Z zachwytem odkryliśmy, że pojedziemy piękną klasyczną taksówką: bez klimy i z drzwiami pozbawionymi korbek do otwierania okien (choć jedna była dostępna u kierowcy). Kawał drogi, jak na taki "komfort", ale pomógł zachwyt nad możliwością przejażdżki klasycznym starym kubańskim pojazdem, do tego bez korbki w oknie.
Tu prawdziwie odpoczęliśmy. Mieliśmy wynajęty pokój u pewnej bardzo miłej babeczki, w jednej z wąskich (bynajmniej nie asfaltowych) bocznych uliczek. Pokój z drzwiami praktycznie cały czas otwartymi na oścież, na tyły domku i "ogród", na kury, pranie, i zieleń. Przed drzwiami stały wygodne fotele, stół, krzesła, i tam jadaliśmy nasze obfite śniadanka: owoce, omlety, tosty, niezliczone ilości świeżych soków (hitem u Fi był ananasowy), ciasto, kawę. Wszystko smakuje lepiej na świeżym powietrzu, czyż nie? Tak nam było fajnie, że przespaliśmy tu następne trzy noce (zamiast planowanych dwóch). 
                             

                                        

Zrobiliśmy sobie też wycieczkę (wykupioną w biurze podróży na ulicy) na Cayo Jutias. To taka plaża na półwyspie, na północny zachód od Vinales. Była też dostępna oferta wycieczki na inną plażę, sporo droższa z uwagi na fakt, że trzeba tam dopłynąć jakąś łódką czy promem, ale nasza gospodyni doradziła nam jednak Jutias, jako że bliżej i w jej opinii super fajna. Spędziliśmy tam cały przyjemny dzień, a Cayo Jutias wedle niektórych jest najpiękniejszą  plażą na Kubie. 
Nasza gospodyni poleciła nam też spacer do wypasionego hotel na wzgórzu, jakoby należącego do jej koleżanki. Poszliśmy tam sobie któregoś popołudnia, i przyznaję - hotel jest ładny i bardzo zadbany, więc jak ktoś potrzebuje luksusów to mogę polecić. Nie ma tam jednak lokalsów, a więc lokalnego klimatu, i choć do miasteczka  da się dojść na nogach (jak się człowiek uprze), to jednak na co dzień przemieszczać się trzeba jednak taksówką (na rower wierzcie mi, jest zbyt stromo). Na terenie hotelu jest przyjemny basen, oraz rozległy piękny widok na okolice i zachodzące za górami słońce. 
Każdy musi sobie sam odpowiedzieć, na czym mu zależy i czego potrzebuje. 
Nam zależało na bardziej lokalnym doświadczeniu, a mieszkanie w miasteczku było nieocenione. Do "centrum" szliśmy 7 minut, a ja przeczytawszy wcześniej kilka wspominków innych podróżników porwałam się nawet na samotny wypad tą trasą o 21.30 na salsową potańcówkę w domu kultury przy rynku. Musiałam po prostu, bo czymże byłaby Kuba bez salsy!

Vinales jest też dużo tańsze niż Havana, jeśli chodzi o jedzenie i picie w knajpkach. Najlepsze i najtańsze mojito znaleźliśmy przy głównym placu, po "handlowej" stronie uliczki. Kosztuje ledwie 1 CUC czyli 1 peso convertible, czyli równowartość 1 dolara. Mojito stało się tam ulubionym napojem naszego synka! oczywiście w wersji "virgin" tzn. bez alkoholu.

Po miasteczku i okolicach pomyka autobus miejski, który obwozi turystów za 5CUC (równowartość 5 USD) po wszystkich głównych atrakcjach Vinales. Odjeżdża teoretycznie co około godzinę z Placu Głównego, ale warto sprawdzić wcześniej rozkład jazdy. Spędziliśmy na tym przystanku chyba godzinę, lub więcej, czekając na niego, a ten w ogóle się nie pojawił. Stoją tam też taksówkarze, którzy nagabują by za 2x lub 3x tyle kasy pojechać z nimi, a pokażą to samo. Na początku się przed tym broniliśmy, ale w końcu odpuściliśmy i dogadaliśmy się z pewną młodą parką podróżników i taksówkarzem, i wspólnie wyruszyliśmy zobaczyć jaskinie, plantacje tytoniu, Mural de la Prehistoria, tarasy widokowe z hotelu Los Jazmines, a na koniec ogród botaniczny. Prawdę mówiąc prawie wszystko, poza jedną z jaskiń i spacerami wokół drugiej jaskini, przez plantacje tytoniu, wydało nam się przereklamowane. A zwłaszcza Mural de la Prehistoria - w naszej opinii wystarczy go zobaczyć z daleka, od bramy wejściowej, nie warto kupować biletu - no chyba że chce się spróbować PYSZNEJ pina colady, która jest w cenie biletu :) Z ciekawostek, podobno w hotelu Los Jazmines można i warto pod koniec dnia przy zachodzącym słońcu skorzystać z basenu, wstęp 5CUC. Dojechać tam można wtedy np.ostatnim autobusem (w ramach tych 5CUC, jeśli kupiło się bilet na autobus obwoźny), a wrócić np.taksówką (kiedy busy już nie jeżdżą). Wierzcie mi, na pewno basen jest miłą odmianą po całym dniu zwiedzania w upale, a do tego jest niemal pod ręką! My nie znaleźliśmy na to czasu, ale sam widok z hotelu Los Jazmines jest miły dla oka nawet za dnia. 






  


 


 





TRINIDAD


Bardzo fajny:) Możemy polecić knajpę z dobrym i stosunkowo niedrogim jedzeniem, znalezioną dzięki Tripadvisor. I fajny nocleg. Pierwsze trzy noce przespaliśmy u rodziny, którą naraiła nam poprzednia gospodyni, ale tam nam się nie bardzo podobało, atmosfera była taka jakaś.. nienaturalna, mało dla nas swobodna, a pani właścicielka mało gościnna i jakby sztuczna. Jedyna rzecz, która mi się tam podobała, to fakt, że Chłop mój obejrzał sobie mecz z właścicielem, a nasza gospodyni przesiadywała godzinami ze swoimi kubańskimi sąsiadkami na ulicy przed domem w wałkach na głowie, plotkując w najlepsze. Na ostatnią noc, której wcześniej nie planowaliśmy, przenieśliśmy się do centrum (noclegi znalazłam przez Tripadvisor) - tam było ekstra, w środku wszystkiego co najciekawsze, a właściciele to bardzo mili ludzie, żałuję że nie trafiliśmy tam od razu. W Trynidadzie udało nam się też skoczyć na plażę, autobusem z centrum, fajna rzecz. Trzeba trochę uważać, bo autobusy odjeżdżają rzadko, a przystanek nie jest dobrze oznaczony. My 10 minut czekaliśmy na przystanku (jak nam się wydawało, ponieważ kręciło się tam bardzo dużo ludzi) - po czym okazało się, że był to jakiś bliżej nieokreślony sklep i właśnie coś "rzucili" (stąd tłumy) - a przystanek był na przecznicy za zakrętem, zupełnie nierozpoznawalny i stamtąd niewidoczny. Przejazd kosztował nie więcej niż 5 CUC od osoby - spędziliśmy cały dzień na plaży i wróciliśmy po południu na tym samym bilecie.

Z Trynidadu zaczęliśmy już powrót powrotną ku Hawanie - po drodze zaliczyliśmy jeszcze Cienfuegos (ciekawi, jak wygląda "francuskie kolonialne przyjemne miasteczko) i Playa Giron w Zatoce Świń (by jeszcze zanurzuć się w morzu i spróbować kąpieli w cenote - głębokim miejscami na 70 m kąpielisku Cueva de Los Peches). 
Cienfuegos nie zrobiło na nas dobrego wrażenia. Miejscówkę do spania mieliśmy całkiem fajną i niedrogą, ciekawa była też knajpka na rogu dużego placu, która przeniosła mnie jakieś 30-40 lat wstecz, do wielkich pustawych kawiarni o ogromnych oknach, gdzie chadzało się czasami na "murzynka" (przepyszny mus czekoladowy), a kelnerzy donikąd się nie spieszyli.. Niestety nie potrafię przypomnieć sobie jej nazwy. Za to na pewno jestem w stanie odszukać zdjęcie naszego zamówienia, obiecuję że się tu z nim jeszcze pojawię i grzecznie uzupełnię. Przeszliśmy w mieście wiele kilometrów, a dodatkową atrakcją było, że natrafiliśmy na lejący się strumieniami (i godzinami) z nieba deszcz. Miasto w okolicy nadbrzeża nieprzyjemnie pachniało. Ale ogólnie, (gdybyśmy byli bez dziecka), warto zerknąć z ciekawości historycznej.

Playa Giron to kompletna dziura, poza olbrzymim hotelem nad brzegiem morza, o zaniedbanej i brudnej plaży, nie ma tam w zasadzie nic. Spaliśmy w fajnym miejscu, które znalazłam wyruszając na godzinny spacer (cel: znaleźć nocleg) zaraz po przyjeździe, w olbrzymim upale, podczas gdy chłopaków zostawiłam z bagażami w małym muzeum (tak małym, że obeszli je podobno w kwadrans). Hotel i plażę zaliczyliśmy o poranku, a na popołudnie umówiliśmy sobie autko które zawiozło nas na kąpielisko Cueva de Los Peches. Autko czekało na parkingu, a my spędziliśmy godzinkę skacząc i snorklując w chłodnej wodzie cenote, a kolejną - przechodząc spacerkiem na drugą stronę drogi, i zażywając morskich kąpieli. W obu miejscach było bardzo fajnie i przyjemnie, można było zaobserwować mniej lub bardziej kolorowe rybki, ale w morzu było trudniej ze względu na spore fale (trzeba było trzymać dziecko, co by nam nie odpłynęło) i słoną wodę (tam okazało się że naprawdę warto, by każda osoba miała okularki do pływania).

Kiedy wróciliśmy do Hawany, chciałam, żebyśmy tym razem spali z zupełnie innej strony miasta - jednak niemożliwością okazało się znaleźć nocleg. Po licznych perypetiach i poszukiwaniach (wynikających tak ogólnie rzecz biorąc z braku internetu na wyspie), i przejściu z plecakami oraz dzieciakiem wielu kilometrów, obejrzawszy kilka nieciekawych możliwości noclegowych, zapukaliśmy w końcu do drzwi naszych pierwszych gospodarzy, szczęśliwi, że mamy gdzie spać. 

Łącznie nasze wakacje trwały 2 tygodnie, myślę że wystarczająco, by liznąć kubańskich klimatów, choć na pewno za mało, by się wszystkim na spokojnie nasycić, czy - o, marzenie! - nauczyć porządnie tańczyć salsę. Może następnym razem!