Kiedy wczesną wiosną 2017 roku zostało już postanowione, że kolejnym przystankiem w naszej przygodzie będą jednak Stany, a nie Polska, poczułam mieszankę emocji. Wybuchową.
Z jednej strony był to lekki smutek, bo trochę chciałam już żeby to była Polska, żebym mogła wreszcie zakasać rękawy i zabrać się do roboty, realizując marzenia zawodowe, i odbijając się od roli li-tylko-matki-i-żonki, a stając się spełnioną kobietą sukcesu (miejmy nadzieję, że choćby niewielkiego). A z drugiej strony radość, bo mieliśmy wyjechać do kraju w pełni cywilizowanego, w którym żyć nam się mogło tylko łatwiej aniżeli w (pięknych, bo egzotycznych i kolorowych) Indiach.
Do tego miał to być "mitologiczny" niemal kraj, który chcą odwiedzić prawie wszyscy.
Do tego miał to być "mitologiczny" niemal kraj, który chcą odwiedzić prawie wszyscy.

