czwartek, 27 kwietnia 2017

UCIECZKA wycieczka: Indie, Munnar - herbaciany weekend




Chłop (czy też Mąż mój - bo jednak chłop to poślubiony, nie zapominajmy) regularnie co tydzień przez pół tygodnia odpoczywa sobie od nas (pracuje znaczy - no ale po pracy odpoczywa, w wypasionym hotelu) na południu Indii, w stanie Kerala, a dokładniej w Kochi. Postanowiliśmy więc w końcu, że nastał czas by go odwiedzić, nie spoczywając jednak na laurach w Kochi (odwiedzonym troszeczkę już wcześniej), ale w wędrówkę się udając nieco dalej, w góry, w herbaciane plantacje, do Munnar. Koniec zdania..
Munnar to fajne, zielone miejsce, położone na wysokości ok.2000 metrów, jednak żeby do niego dojechać trzeba zaliczyć wieeele kilometrów wąskich krętych dróg. Koleżanka radziła zabrać wieeele torebek papierowych czy też plastikowych, na wszelki wypadek (który u jej dzieci występował nieprzerwanie, kiedy wybrała się tam z rodziną swą).
Tak więc nastał wielki dzień, nastał samolot, a przy tym nastały (niespodziewanie - no bo jak to tak, nagle, po 3,5 roku się dziecięciu odwidziało) pierwsze niechęci Juniora do latania. Do tej pory loty spływały po nim jak woda po przelatujących poniżej nas kaczkach, prawie ich wręcz nie zauważał, ewentualnie po prostu bardzo go cieszyły.
A tym razem w drodze na lotnisko usłyszałam : 
"Ja nie chcę lecieć".
"A dlaczego nie chcesz?"
"Nie lubię, bo jak żuuuu (tu ruch małą rączką obrazujący start i lądowanie) to nie jest fajnie".

No w sumie to mu się nie dziwię, i tak ładnie to znosił do tej pory. Ja nie mam nic przeciwko startom czy lądowaniom (zwłaszcza lądowaniom! o ile udane), ale jednak żadna to przyjemność - przyznaję. No ale dobrze, perspektywa ujrzenia tatusia a potem dużego hotelowego basenu go trochę uspokoiły..
Dolecieliśmy do Kochi, wykupiliśmy na lotnisku przedpłaconą taksówkę do hotelu obok (jednego z największych w Indiach podobno) hipermarketu Lulu, po drodze zgarnęliśmy spracowanego tatusia, i wreszcie mogliśmy ochłonąć po tej niezbyt długiej podróży.

Na drugi dzień zapowiadała się długa przejażdżka do zielonego Munnar. Niestety na zapowiedziach się skończyło, bo - jakżeby inaczej - na ten właśnie dzień wszelkie taksówki, autobusy i tuk tuki zapowiedziały strajk 24-godzinny. Nazwijmy tę sytuację Zonk 1.
Tak więc mogliśmy jedynie albo przedłużyć pobyt w hotelu Męża mego (hotelu Marriot, więc cena odpowiednia do nazwy i standardu) i wyruszyć dzień później, albo poszukać taksówki czy autobusu na ten sam jeszcze wieczór (bo usłyszeliśmy gdzieś kątem ucha, że już ok.18:00 może mimo strajku niektóre już wyruszą w trasę), i się wymeldować czekając w hallu i centrum handlowym na nasz wieczorny transport. Niestety wszystkie wypróbowane numery linii autobusowych nie odpowiadały (poza jedną, gdzie pan zrozumiał piąte przez dziesiąte, ale zdołał wydusić, że wyjazd owszem, i to o 17:00 - ale dnia następnego), a taksówkę z Ubera hotel polecił nam zamówić dopiero ok.18:00, bo w przeciwnym wypadku przyjedzie już za 6 minut, jak pokazuje aplikacja.. 
Nie przyszło mi jakoś do głowy, że przecież za 6 minut NIE przyjedzie, bo jest strajk, więc czekaliśmy grzecznie snując się po CH, do 18:00 i wtedy dopiero złożyłam moje debiutanckie zlecenie w Uber. No i cóż, Zonk 2 - system odparł, że tereny docelowe są poza rejonem działania dostawcy usług... Ciekawe tylko dlaczego, kiedy 6 godzin wcześniej robiłam rozeznanie cenowe w aplikacji, system podał nam cenę (3500 rupii, ok.50 EURO) i określił (serio serio), że taksówka może dotrzeć (hmm, to jest ten strajk czy nie..) za 6 minut..
Hotel był w stanie załatwić nam transport do Munnar za jedyne milion dularów hamerykańskich. Więc na szybko poszukaliśmy na necie dworca autobusów dalekobieżnych, niskopodłogowych, i z klimą, i znaleźliśmy informację o paru hotelach w pobliżu tegoż dworca. Zarezerwowaliśmy jeden z nich w systemie, i zamówiliśmy Uberek, który miał dowieźć nas na miejsce. Uberek dowiózł, i potwierdził, że faktycznie dworzec jest niedaleko. Odebrał kasę, i zostawił nas. 
W hotelu coś mnie tknęło, bo cena nie była zgodna z rezerwacją, i okazało się po krótkiej rozmowie (po tamilsku, a jakże.. choć z elementami angielskiego), że to nie do tego hotelu miał nas Uber dowieźć, bo i dworzec i ten drugi hotel (tej samej sieci) są jakieś pół godziny drogi samochodem od miejsca, w którym się znaleźliśmy. Więc zonk 3. Zonk tym większy, że było już od dawna ciemno, a dziecko nam popłakiwało, że głodne, i faktycznie wyglądało na dość zmęczone.

Resztkami baterii w telefonie, i resztkami rozumu (bo większość rozumu była mi już odebrana) zabrałam się za szukanie innego hotelu, a potem znów Uberek i znów dość długi przejazd.. W końcu dotarliśmy, zjedliśmy coś, Chłop mój skoczył na dworzec i zakupił bilety z miejscówkami, i rano w kooońcu wyruszyliśmy. Jechało się dość sympatycznie, miejscówki dobre, bo pierwsze fotele na podwyższeniu miały rurki o które można było oprzeć zmęczone stopy, i po 4 godzinach dotarliśmy na miejsce. Wysiedliśmy z autobusu, wpakowaliśmy się do jakby czekającego na nas tuk tuka, ruszyliśmy w dół i po kilku minutach dojechaliśmy do hotelu. Wybraliśmy pokój (wcale nie z widokiem na plantacje, bo chcieli nas tym widokiem naciągnąć na kolejne 500 rupii za noc, a widoczek na górki i domki też był niczego sobie) i usadowiliśmy się na balkonie z widokiem :)

Mały Bąk od razu rozpakował zabawki (ograniczone do kilku samochodzików, książeczek do rysowania wraz z pisakami, i książek do czytania w obu językach). Tego popołudnia tylko obeszliśmy włości, ruszając w plantacje, pełni wiary że w Młodym zasiejemy ziarno zdobywcy gór. Ziarna na razie nie udało się zasiać, albo też na razie tego po prostu nie widać (w co wierzę!). Ale było bardzo malowniczo (i czasami kłująco). 
Uciekaliśmy przed czerwonymi żarłocznymi mrówkami, szukaliśmy co lepszych ścieżek w herbacianych labiryntach, obejrzeliśmy zamknięte w małej stajence kozy i kozunie, wyczerpaliśmy ponownie do cna baterię w moim telefonie trzaskając zdjęcia.. Niestety zdjęcia możemy trzaskać już tylko moim telefonem, bo nasz ukochany aparat diabli wzięli (a raczej parszywi złodzieje), ale nie jest on taki znów zły.. Tyle tylko, że bateria dość szybko siada, power bank jak na złość nigdy nie działa kiedy jest potrzebny, a i wiadomości z kursu foto mam średnią możliwość wykorzystać gdy go używam..

Przed wieczorem wybraliśmy się na pokaz tańca w Kalakshetra, całkiem fajne miejsce (znów, do robienia fotografii, a że miałam tylko telefon...), choć lokal znajdował w środku niczego - a jednak przyszło całkiem sporo osób. Oczywiście jestem ciekawska, więc ruszyłam na scenę, i przeszłam aż do szatni zachęcona przyzwoleniem jednej pani, porobić wymalowanym chłopakom trochę zdjęć (pamiętam że czytałam podczas poprzedniej wizyty w Kerali, że można obserwować jak aktorzy godzinami się malują i ubierają, stąd ten mój pomysł). Byłam zadowolona, bo pozowali chętnie, ale byłam też wściekła, bo moją komórką w ciemnej szatni to ja sobie mogę poświecić po kątach, a nie robić dobre zdjęcia..

Na następny dzień ruszyliśmy do miasteczka zrobić rozeznanie w temacie objazdów okolic Munnar, tego, co warto zobaczyć, a co jest zamknięte (żeby nie dać się naciąć jakiemuś przypadkowemu kierowcy, który zapewne by nas bardzo chętnie podwiózł w takie miejsce, zainkasował opłatę i wyparował zostawiając nas in the middle of nowhere), cen i ogólnie, miasteczka. 
Pojechaliśmy autobusem lokalnym, bardzo przyjemnie, malowniczo podjeżdżającym głównie pod górę serpentynami wśród herbacianych labiryntów. Po jakichś 20 minutach dotarliśmy do Munnar. 

Wysiedliśmy na przystanku który wydawał nam się ostatnim w miasteczku, zwabieni urokiem starego kościółka na wzgórzu przy ulicy. Odwiedziliśmy kościółek, trafiając w końcu na mszę (niestety nie po angielsku, ale w języku Kerali, czyli Malayalam). Wyszliśmy po jakichś 10 minutach, nie chcąc tracić cennego czasu i przeszliśmy całe miasteczko, kupując w sklepie z przyprawami ...przyrząd do masażu głowy poprzez włosy, wywołujący ciarki na całym ciele (o którym myślałam intensywnie kilka dni wcześniej), oraz mapkę w małym sklepiku, i docierając dzięki niej do przystanku z którego odjeżdżają autobusy rządowe do Kochi. Spotkaliśmy gościa który proponował (max 5-godzinny) przejazd autobusem "sleeping" (rozkładane siedzenia) za 350 rs, wpisaliśmy się na listę chętnych, ale potem na dworcu autobusowym stwierdziliśmy, że bardziej odpowiada nam krótszy 4-godzinny przejazd zwykłym niskopodłogowym Volvo z klimą. Prawda?

W drodze z powrotem zahaczyliśmy o plac zabaw (Fifi uparcie powtarzał "pazawa", czy coś w ten deseń - ćwiczył jednak dzielnie i z sukcesami wiedząc, że nie wejdziemy na niego dopóki nie wypowie tego poprawnie) /# wyrodnamatka.
Weszliśmy, pani skasowała nas zaskoczonych na 10 rupi za dziecko i 5 za osobę towarzyszącą - pomimo że była tam jedna huśtawka, jedna zjeżdżalnia i mała ścianka wspinaczkowa, plus zabarykadowana karuzela, i bawiliśmy się przednio. To znaczy dopóki nie zbliżyliśmy się do żadnego sprzętu, bo w tym momencie Fi stwierdził, że woli się rozpłakać niż pozjeżdżać. Tak więc pohuśtał mnie trochę, wdrapał się kilka razy na zjeżdżalnię, po czym każdorazowo z niej zszedł, i trochę popłakał. Wyszłam z nim zmęczona po 15 minutach, a Mau w tym czasie czekał na zamówione wcześniej dania w knajpie obok.
W drodze do miasteczka zaczepiło nas chyba 3 kierowców tuk tuka, z ofertą, z której nie mogliśmy tego dnia skorzystać, bo dzień się już pomału kończył. Ostatecznie zdecydowaliśmy się odwiedzić fabrykę / muzeum herbaty. Wskoczyliśmy do naszego pierdzącego pojazdu, i w drodze do fabryki okazało się, że właściwe centrum Munnar jest zupełnie gdzie indziej.. Jakieś 10 minut jazdy od miejsca w którym my wysiedliśmy. 



Fabryka herbaty okazała się zupełnie nieciekawa w stosunku do tej, którą odwiedziliśmy raz na Sri Lance.. Kompletna strata czasu. Nic nie działało, tzn włączyli maszynę ale rzeczywistej produkcji nie mogliśmy zaobserwować, "bo to nie był sezon" (? od innego pana dowiedziałam się później, że sezon jest co 2 tygodnie, więc nie wiem what da hell), odwiedziliśmy raptem łącznie jedno pomieszczenie, po czym przeszliśmy do sklepiku, gdzie kupiliśmy sobie zieloną herbatkę do wypicia na miejscu, i tyle. Zjechaliśmy do właściwego miasteczka, przeszliśmy je aż do miejsca, gdzie złapaliśmy autobus do domu. Niestety od jakiejś godziny zaczynała mnie boleć głowa. A w autobusie osłabłam na dobre.. skończyło się wymiotami (na szczęście nie w autobusie) i spaniem lub leżeniem aż do następnego rana.. Wcześniej w drodze do Munnar to Fi dopadły podobne przeboje, a o sobie myślałam, że takie reakcje już dawno za mną. Byłam do wyrzucenia, więc nie mogliśmy potwierdzić żadnej wycieczki żadnemu z panów tuk tukowców.. a tego popołudnia już wyjeżdżaliśmy.. Także przyznam szczerze, że trochę kicha! nie do końca przygotowany był ten wypad, plus mieliśmy kilka razy pecha, który wszystko nam zdezorganizował.
Odbiliśmy sobie nasze męki i naszego pecha w Marriocie przy wypasionej kolacji, śniadaniu oraz na basenie, po czym wróciliśmy do naszego Chennai, prosto do przedszkola, by Fi mógł zobaczyć swoich przyjaciół choć na chwilę.

* Cennik /wybiórczy/ :
-  Taxi przedpłacone z lotniska do hotelu przy Lulu mall - 680 rupii, tj.około 10 eurasów
- Taxi hotelowe z Kochi do Munnar, przejazd drop off, czyli w jedną stronę - 12000rs (banał, jakieś 170 EURO)
- Niskopodłogowy autobus VOLVO A/C, przejazd w jedną stronę z Kochi do Munnar - za 3 osoby około 850 rupii, czyli jakieś 12 EURO
- Powrót takim samym autobusem (niemal pustym) - niespełna 500 rupii za całą trójkę, bo pani bileterka Fi nam nie policzyła, pomimo że zajmował osobne siedzenie, a czasem nawet półtora..
- Nocleg ze śniadaniem i obiadokolacją w hotelu Marriot dla naszej trójki - niespełna 5000 rupii (jakieś 300 złotych)..

Munnar przezielony, i jeśli ma się więcej czasu, bardzo przyjemny do odpoczywania od zgiełku miasta.

środa, 5 kwietnia 2017

Masaż, maam? Mój pierwszy, "rządowy" i naturalny masaż w Indiach!

Po przeanalizowaniu oferty całkiem fajnego punktu masaży przy plaży Elliot Beach i porównaniu go do oferty przychodni medycyny naturalnej, do której zawiózł mnie (i mego tatę) kiedyś nasz Ramadoss (dla przyjaciół Ramdass), zdecydowałam umówić sobie masaż właśnie w tym ostatnim przybytku. Poszłam więc do znanej mi już pani doktor, która za 100 rupii przepisała mi zestaw olejków